Archiwum kategorii: Powieść

A ty? Dlaczego czytasz książki?

O kocie, który ratował książki / Sosuke Natsukawa ; tłumaczenie Anna Zalewska. Tytuł oryginału: Hon o mamorō to suru neko no hanashi, 2017 Wydanie I. Kraków : Flow books, 2023. 265, [7] stron ; 20 cm.

fot. Dom Książki/Editress

Na okładce informacja, że trzymam w ręku międzynarodowy bestseller. To chyba dobrze, że książka o książkach i czytaniu ma tak wielu czytelników na całym świecie? Oznaczałoby to, że pasjonatów czytania jest pokaźna liczba na ziemskim globie.Mamy zatem poważną platformę wiodącą do międzynarodowej dyskusji i porozumienia ponad podziałami 🙂  (Nie chcę myśleć tylko o marketingowych chwytach…).

Tak, ja też bardzo lubię książki o książkach. O księgozbiorach, księgarniach i bibliotekach. Książki pisane przez czytelników, którzy ze swadą opowiadają o swojej pasji i miłości do szeleszczących stron, pięknych okładek i farby drukarskiej – trzy filary „uwielbienia” książki od strony fizycznej. 🙂 Pozostaje jeszcze, kwestia „książkowej duszy”, o której Sosuke Natsukawa pisze jasno, że takowa istnieje. Tchnie ją zawsze czytający.

Jest w książce „O kocie, który ratował książki” sporo „okrągłych zdań”, które nie odkrywają przed czytelnikiem nowych światów, czasem trącą naiwnością, ale padają też pytania, które są dość istotne w kontekście motywacji czytelniczych, jakości czytania, nadprodukcji książkowej, z którą mamy dziś do czynienia i „wypierania książki dobrej przez złą”. Tak, są książki dobre i złe. Podobnie jak filmy, obrazy i inne wytwory kultury.

Tytułowy kot, przypominający tygrysa, pociąga Rintarō, ucznia liceum, spadkobiercę antykwariatu, prowadzonego dotychczas przez dziadka, w tajemnicze labirynty z intencją ratowania książek. Rintarō jako wielki miłośnik czytania daje się w ciągnąć w tę przedziwną znajomość i misje ratownicze, które pozwolą mu jednocześnie uporządkować sytuację życiową. Przepełniony smutkiem po stracie dziadka chłopiec będzie mógł wypełnić stratę i otworzyć się na nowe możliwości.

Nie jest to powieść realistyczna, kot, który mówi, to jednak rzadkość :), ale ta magiczna konwencja, która tworzy ramy dyskusji o książce, jest bardzo atrakcyjna narracyjnie. Nie chcę analizować samej fabuły. Moją uwagę przykuły  bowiem trzy kwestie. Pierwsza – motywacje czytelnicze. Dlaczego czytamy? Popularne są od kilku lat wyzwania  w rodzaju „52 Book Challenge” – pięćdziesiąt dwie książki przeczytane w ciągu roku, czyli jedna na tydzień. Czytanie dla ilości? A co z jakością czytania? Dziadek Rintarō zadaje pytanie, czy więcej warty jest ten, kto przeczytał dziesięć książek niż ten, który przeczytał jedną dziesięć razy? Co przynosi czytanie na akord? Lektura powinna coś w nas zostawiać. Powinna być przepracowana, powinna nam coś wnieść na trwałe, na dłużej. Skłonić do przemyśleń. Ilość czy jakość? Odpowiedź jest oczywista. Przypomina mi się historia czytelniczki, która zamknęła się w pokoju hotelowym w ostatnim dniu roku, aby doczytać książki, które dopełniły jej czytelnicze całoroczne wyzwanie. Szybko kartkowała, skakała, aby osiągnąć ilość. Pomyłka i nonsens. A samo kupowanie książek? Jaka jest motywacja? Snobistyczne gromadzenie? Tego rodzaju pytania i wnioski pojawiają się, gdy bohater trafia do pierwszego labiryntu.

W drugim rozstrzyga się kwestia nadmiaru wydawniczego, efektywności czytania i pragnienia bycia oczytanym, szczególnie w klasyce, która z każdą dekadą stoi coraz bliżej lamusa. Rintarō odbywa rozmowę z naukowcem, który dwoi się i troi, aby skutecznie streścić wszystko, co się da, licząc, że wtedy ocali zapominane tytuły. Wraz z umiejętnością szybkiego czytania streszczone do jednego zdania książki stworzą nieprawdopodobnie oczytane społeczeństwo. W tekście wyraźnie wybrzmiewa sprzeciw wobec wszelkich uproszczeń, streszczeń, które niszczą całą językową maestrię książki, które zubażają, a tym samym nie kształtują, nic nie wnoszą. Dają czytelnikowi produkt pozbawiony zasadniczych wartości.

Labirynt trzeci to wyrzut uczyniony wydawcom, dla których liczy się wyłącznie sprzedaż. Poradniki sprzedające powietrze, chwytliwe slogany, kształtowanie oferty wydawniczej pod wpływem kiepskich gustów, bez poczucia, że książka powinna jednak coś oferować nie tylko silne bodźce, rozrywkę, tanie pocieszenie. A to się najlepiej sprzedaje.

Ludziom, którzy w ogóle nie sięgają po książki, wystarczy przygotować proste informacje w punktach. Jakieś pięć sposobów na osiągniecie sukcesu albo osiem warunków koniecznych, żeby zrobić karierę, i tym podobne. Do samego końca nie zorientują się, że nie zrobią kariery właśnie dlatego, że czytają takie książki.

Tak mówi wydawca w trzecim labiryncie. Gorzka, ale niosąca wiele prawdy pigułka. Czytanie powinno rozwijać. „Trudna” książka jest “trudna”, bo zawiera treści często nam obce. A zatem już nas otwiera na nowe. Trzeba czasem zaryzykować i taką lekturę.

Czytanie nie powinno alienować. O tym przekonuje się Rintarō. Powinno rozwijać, ale i uwrażliwiać na innych. Wędrówki po labiryntach z nadzwyczajnym kotem prowadzą do właściwego, dobrego wyjścia. Bohater odkrywa życie wokół siebie i ludzi, których nawet nie podejrzewał o empatię, troskliwość, której, jak mu się zdawało – nie doświadczał.

Powieść „O kocie, który ratował książki” Sosuke Natsukawy potwierdziła niektóre moje przeczucia, utwierdziła w przekonaniach i zainspirowała do stawiania pytań o jakość i cel naszego czytania, a także o postawy wydawców. Czytając, warto podnosić poprzeczkę. Jest wówczas szansa, że nie skusi nas i nie zwiedzie książka „napisana i wydana wyłącznie dla pieniędzy”, że tak sobie pozwolę strawestować słowa Grzegorza Ciechowskiego…   

Editress

Złudne panowanie

Cesarski zegarmistrz / Christoph Ransmayr ; tłumaczenie Jacek St. Buras. Kraków : Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, copyright 2018. – 268, [3] strony ; 21 cm. (Seria z Żurawiem)

Fot. Dom Książki/Editress

Człowiek i czas. Temat fascynujący i niewyczerpany. Pytania o naturę czasu, jego panowanie nad nami spędzają sen z powiek naukowcom i filozofom. Sądzę, że to się nie zmieni do końca… no właśnie. Początek i koniec, przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Tkwimy w okowach temporalnych pojęć, jesteśmy przez nie zdeterminowani i kusi nas, aby zapanować nad zegarem. Albo przynajmniej poudawać, że możemy bieg czasu spowolnić, a nawet na chwilę zatrzymać. Być panem czasu? Kompletna ułuda. Lubimy to jednak rozważać i mieć nadzieję, że może kiedyś stanie się to możliwe. Czas, jednostka fizyczna, która potrafi być tak subiektywnie odczuwana. Choć mam wrażenie, że ostatnio wszyscy doświadczają jakiegoś upiornego przyśpieszenia.

Ten być może przydługi wstęp jest efektem lekturowego namysłu. Trochę niespodziewanie wpadła mi bowiem w ręce książka austriackiego pisarza Christopha Ransmayra „Cesarski zegarmistrz”, która nie tylko o czasie rozprawia, ale jednak czyni z niego osnowę całej opowieści. Pokazuje żałosną chęć panowania nad czasem i ostateczne poddanie się mu, które staje się przeznaczeniem każdego z nas, bez względu na stan posiadania i społeczną pozycję.

Alister Cox, wybitny angielski zegarmistrz udaje się z ekipą swoich utalentowanych pracowników do Chin, aby tam spełnić zachcianki chińskiego cesarza, którego pochłania fascynacja zegarami. Qíanlóng,  Pan Dziesięciu Tysięcy Lat, przed którym musi się zginać każde kolano, a żaden wzrok nie może dosięgnąć jego oczu, wykłada Coxowi swoje banały o czasie. To jedynie przekonuje zegarmistrza, że chiński cesarz jest tylko człowiekiem, i jak wszyscy jest poddanym czasu, a nie jego władcą. Żałosna chęć posiadania nieograniczonej władzy, jakiej domaga się śmiertelny i ułomny człowiek, może tylko budzić uśmiech politowania.

Zegarmistrz dostaje zlecenie na trzy zegary, które mają mierzyć tempo upływu czasu w różnych okresach ludzkiego życia – dziecka, zakochanych i umierających (czy skazanych na śmierć – cesarz chiński dostarczy zegarmistrzowi możliwość porozmawiania z takimi nieszczęśnikami o czasie, który im został do egzekucji). Istotnie, różnie odczuwamy czas z biegiem lat i z narastającym doświadczeniem.

Alister Cox też ma swoje porachunki z czasem. Przedwczesna śmierć dziecka złamała zegarmistrza i odtąd zmienia się jego postrzeganie upływu kolejnych godzin i lat.

Pięć lat, tylko pięć lat!, dane było przeżyć Abigail z bezmiaru wieczności, i kiedy jej mała trumienka spłynęła w ciemność grobu na cmentarzu w Highgate, jej ojciec kazał usunąć wszystkie zegary, nawet zegar słoneczny na południowej ścianie swojego domu, poza jednym zagadkowym mechanizmem zegarowym, który polecił umieścić na nagrobku córki zamiast marmurowego anioła czy płaczącego fauna.

Ów tajemniczy zegar nazwany Zegarem życia Abigail jest w istocie kolejnym marzeniem człowieka o perpetuum mobile, czyli tak naprawdę pragnieniem nieśmiertelności. Takie właśnie opus magnum Alister Cox będzie konstruował w Chinach. Dzieło, które ma ukoić jego ból po stracie córki i jednocześnie ukochanej żony, która całkowicie go odrzuciła i zamilkła. Alister Cox liczy na uzdrowienie przy pomocy czasu tej od początku „nieproporcjonalnej miłości”. Faye, młoda dziewczyna w zaaranżowanym małżeństwie z dużo starszym mężczyzną, miała dla niego jedynie podziw, ale nie miłość, on zaś kocha ją szaleńczo.  

W czasie wypełnia się nasz los. Czym jest przedwczesność zdarzeń? Co znaczy, że wszystko ma swój czas? Jak się ten los rozkłada na sekundy i minuty, godziny, dni i lata? Każdemu inaczej. Abigail na pięć lat, młodemu pomocnikowi zegarmistrza, Badlerowi tylko na dwadzieścia dziewięć. Ile czasu ma cesarz, Alister Cox, czy Faye?

Cesarz Oíanlóng potrafi wyznaczyć poddanym czas śmierci.  Okrutnej, bestialskiej wręcz. Najbardziej jest zainteresowany zegarem przemijania, bo wydaje mu się, że nad tym zapanować potrafi. Zatrzymać pory roku, zerwać linię życia. I trwanie na wieczność. Perpetuum mobile. Fascynuje i przeraża go zarazem. Mechanizm, który nigdy się nie zatrzyma, przerasta przecież jego wszechmoc i wieczność. Przyjdzie zapewne moment, w którym tyran się zatrzyma, a “ponadczasowy zegar” Coxa będzie odmierzał czas nadal. Czy warto go zatem uruchamiać?

Christoph Ransmayr stworzył fabułę, która płynie w jakimś szczególnym tempie. Autorowi udało się w specyficzny sposób zamknąć w tej opowieści czas i poczucie jego upływania. Nawet dramatyczne zdarzenia mają dziwne „krawędzie”, jakby zasnute, nieostre, bo to nie one są tu najważniejsze. Można odnieść wrażenie „postoju”, zamknięcia w bańce czasu historii dziejącej się w XVIII wieku. Kłania się tu również kunszt translatorski Jacka St. Burasa, któremu udało się tę wyjątkową atmosferę powieści przenieść i zachować.

„Cesarski zegarmistrz” to także opowieść pokazująca zderzenie kultur, miejsca ich nieprzystawalności i mentalnej nieprzekładalności. Opowieść o kochaniu bez wzajemności, o iluzjach, którymi chcemy się karmić i tęsknocie za czymś więcej. Tęsknocie za wiecznością. Tempus fugit, aeternitas manet.

Editress

Kwitnące wiśnie na półkach

Ukochane równanie profesora = Hakase no aishita sūshiki / Yōko Ogawa ; z japońskiego przełożyła Anna Horikoshi. Wydanie I. – Warszawa : Tajfuny, copyright 2019. – 190, [2] strony ; 20 cm.

Podziemie pamięci / Yōko Ogawa ; z japońskiego przełożyła Anna Karpiuk. Wydanie I. – Warszawa : Tajfuny, 2022. – 286, [2] strony ; 20 cm.

Dziewczyna z konbini / Sayaka Murata ; tłumaczenie z japońskiego Dariusz Latoś. Kraków : Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2019. – 141, [2] strony ; 21 cm. (Seria z Żurawiem)

Fot. Dom Książki/Editress

Początek roku przynaglił mnie do swego rodzaju inwentaryzacji domowej biblioteki. Wynikało to poniekąd z pewnych zawodowych konieczności, ale stało się podwójnie owocne. Z przyjemnością odkryłam bowiem, że rozrasta się półka z literaturą japońską. Również ta wirtualna, bo w e-bookach także kształtuje się ładna reprezentacja literacka z kraju kwitnącej wiśni. Swoją drogą dla książek elektronicznych powinnam podjąć prace ewidencyjne, bo się już gubię i zapominam, jakie skarby posiadam.

Popularyzowanie literatury to szlachetne zajęcie. Doceniam, szanuję i trzymam kciuki za wydawców, którzy podejmują się tego zadania na trudnym polskim rynku. I dzięki temu literatura japońska ma się już całkiem nieźle na naszych księgarskich półkach. Kilka lat temu moje serce zdobyło wydawnictwo Tajfuny, którego książki zachwyciły mnie również od strony edytorskiej. Kruchutka mini forma oddawała klimat tekstów, koncepcja graficzna i typograficzna dopełniały całości. Gdy pierwszy raz wzięłam te wydania w rękę, miałam wrażenie, że dotykam Japonii, chociaż w tym papierowym wymiarze. Drugim japońskim zachwytem były książki z serii „Z Żurawiem” Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego (obecnie marka Bo.wiem). Nie ukrywam, że okładki w wykonaniu Małgorzaty Flis przyciągały mnie jak magnes (okładka ma moc!). Bardzo lubię prace tej ilustratorki. I tak rozpoczęłam nową przygodę literacką.

Zatem przeglądając japoński kącik literacki, wybrałam trzy tytuły, które w moim odczuciu mają ze sobą wiele wspólnego. Dwa z nich przede wszystkim łączy osoba pisarki, czli Yōko Ogawy, a myślę tu o „Ukochanym równaniu profesora“ i „Podziemiu pamięci“. Ale ta trzecia, „Dziewczyna z konbini” Sayaky Muraty również ma z nimi łączność. Ich punkt wspólny to bohater. Poza społecznymi oczekiwaniami, normami, usiłujący znaleźć się w urządzonej już rzeczywistości. Inny, nieprzystający.

„Podziemie pamięci” to najbardziej skrajna z tych historii, ponieważ rozgrywa się w dystopijnym świecie, w którym trzeba się mocno trzymać wytyczonych zasad, aby nie podpaść systemowi i… pewnego dnia nie zniknąć. Jak wiele innych rzeczy, które znikają bez ostrzeżenia na pewnej wyspie, gdzie rozgrywa się cała akcja. Wraz z anihilacją przedmiotów (i nie tylko), z języka i z pamięci musi zostać wyrugowane wszystko, co się z nimi wiązało. Nie ma róż? Nie mówimy o różach, nie wspominamy, nie piszemy. Z tym ostatnim narratorka ma największy problem, ponieważ jest pisarką. Jak tworzyć, gdy brakuje słów i pamięci? Tajni agenci sprawdzają, czy ktoś nie przechowuje czegoś, co zniknęło, czego ma już nie być. Ani fizycznie, ani w pamięci. Ktoś, kto nadal pamięta, jest zagrożeniem, jest wrogiem systemu.
Oczywiście obok wyrasta podziemie, które nie podporządkowuje się wymogom, narażając się na przykre konsekwencje. Można powiedzieć, że podobne historie już były opowiedziane. Znamy ten schemat:  system totalitarny i kontrola obywateli. W tej jednak opowieści jest coś więcej. Bo gdy nagle znikają części ludzkiego ciała – można powiedzieć, że znika już zupełnie człowieczeństwo. „Podziemie pamięci” to wielopoziomowa powieść. Mocna w swym przesłaniu. Bohaterowie, ich wzajemne relacje, pytania, przemyślenia, a także wspomnienia, budują dotkliwą wizję wyalienowania społeczeństwa. Wizję rozpadu relacji, która kończy się upadkiem w nicość. Absolutna nicość staje się przeznaczeniem bohaterów, nic ani nikt nie przechowa przeszłości i nie stworzy przyszłości, bo nie ma już z czego.

Druga powieść Yōko Ogawy „Ukochane równanie profesora” jest podobno ulubioną książką Japończyków. Nie dziwię się. Mnie również zauroczyła. Opowieść o profesorze matematyki, który pamięta tylko przez osiemdziesiąt minut, a potem wszystko staje się dla niego nowe, jest dla mnie historią o empatii, dobru, które w sobie mamy – albo możemy mieć, relacjach, które przynoszą spokój, ukojenie i odnawiają ludzkiego ducha.

Wypadek samochodowy, któremu uległ bohater, poważnie uszkodził jego pamięć wsteczną. Natomiast nadal doskonale funkcjonuje w świecie liczb. Matematyka jest realnym życiem profesora. Ponieważ żyje samotnie, stale potrzebuje pomocy w domu, gospodyni, która zadba o codzienne sprawy. Jego choroba bardzo utrudnia relacje z innymi. Sam profesor wygląda dość kuriozalnie, bo cały jest obczepiony karteczkami, z informacjami, które musi pamiętać. Najważniejsza jest ta jedna. „Moja pamięć trwa osiemdziesiąt minut”. Gdy pojawia się kolejna  gosposia, musi się pojawić nowa karteczka. Przez dom profesora przewija się sporo pomocy domowych, aż pojawia się ona. Nasza narratorka, z synem, którego profesor nazywa Pierwiastkiem. Trudny, zamknięty człowiek pokazuje nowe oblicze. Niemal rodzinne relacje, jakie nawiązuje gospodyni, jej syn i profesor odmienia ich wszystkich A pomiędzy nimi jeszcze królowa nauk. Po lekturze „Ukochanego równania profesora” można zakochać się w matematyce. Zobaczyć jej „oblicze“ tak różne od tego szkolnego. Dostrzec, jak można wzrastać intelektualnie, zmieniać swoje postrzeganie świata, obcując z liczbami i ludźmi. Matematyczny język staje się czymś co wiąże, staje się dodatkowym sposobem komunikacji, łączności, budowania relacji. Coś na kształt podzielanych pasji. Ale nie tylko.

Lubię takie historie, gdy pojawienie się drugiego człowieka w życiu osoby, która pozostawała gdzieś na marginesie życia, odzyskuje ją na nowo. Daje nadzieję, budzi najpiękniejsze uczucia, empatię. Lubię, gdy w wyniku niespodziewanego spotkania, ludzie cudownie się obdarowują. Choć podobno nie ma przypadków…
Wyalienowany mężczyzna, mieszkający w świecie liczb wzruszająca niemal do łez, gdy przeżywa zwykłe zranienie chłopca jak największy dramat. Ten mężczyzna, owładnięty miłością do liczb, daje tak wiele swojej wrażliwości i czułości, o które nikt by go pewnie nie podejrzewał. Wszystkie postacie w tej historii dostają niesamowite bogactwo, dotykają sedna tego, kim jesteśmy i pojmują,  jak bardzo jesteśmy sobie potrzebni.

Fot. Dom Książki/Editress

„Dziewczyna konbini”  Sayaky Muraty nie ma w sobie już tego pocieszenia. Keiko Furukura ma 36 lat i pracuje w sklepie. Nie ma własnej rodziny i nie chce jej mieć. Od dziecka nie szuka kontaktów z innymi. Najlepiej czuje się wtedy, gdy niezauważona, wtopiona  w społeczeństwo robi mechanicznie każdego dnia to samo. Czyli pracuje w sklepie. Nie ma żadnych ambicji, o których krzyczy współczesny świat. Ona po prostu żyje i robi swoje. Praca w konbini, specyficznym japońskim sklepie, urządza jej wszystko. Jest jak trybik w machinie i czuje się z tym doskonale. Bezpiecznie. Czy społeczeństwo może zrozumieć i zaakceptować to, że ktoś tak chce żyć? No właśnie nie. Bohaterka odczuwa naciski rodziny, otoczenia, znajomych, z którymi i tak bardzo rzadko się spotyka, i zawsze pod wewnętrznym przymusem. Zaczyna więc zmyślać i koloryzować, aby dano jej spokój, aby nie widziano w niej dziwaczki, co i tak się ostatecznie nie udaje. Gdy w konbini pojawia się mężczyzna podobny do niej, następuje prawdziwe zderzenie.

Keiko nie robi nikomu krzywdy. Nikomu nic nie narzuca. Jest przeźroczysta. Żyje według własnych potrzeb, a jednak jest solą w oku. Można rozumieć, że rodzina, bliscy chcą jej szczęścia w takim kształcie, jakim go pojmują i sami doświadczają. Ale ona jest szczęśliwa według własnego wzoru i co ważne, co już podkreślałam, nie wyrządza nikomu krzywdy.  Gdy próbuje się zbliżyć do obowiązujących szablonów szczęścia, wówczas staje się zupełnie rozbita.

„Dziewczyna konbini”  dołącza do moich ulubionych lektur z serii Z Żurawiem, (w której znajdują się nie tylko japońskie tytuły). W tym roku na pewno zafunduję sobie kilka spotkań z japońską powieścią, bo to naprawdę interesujące spojrzenie na ludzką kondycję. Postaram się wybrany tytuł podsumować recenzją. Tymczasem na blogu są już dwa teksty recenzujące japońskie książki. Kilka słów o powieści „Stacja Tokio Ueno” Yu Miri i „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchi jest do dyspozycji czytelników odwiedzających Dom Książki Editress!

Editress

Z pierwszego na drugie?

Siostrzyczka / Izabella Klebańska. Łodź : Wydawnictwo Literatura, 2022
165, [3] strony : ilustracje ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Utrata pierwszego miejsca na podium jest zawsze bolesna. Jak każda deklasacja, nawet ta pozorna. Takiej bowiem doświadcza Mela, bohaterka powieści Izabelli Klebańskiej „Siostrzyczka”. Jak dojrzewać do bycia starszą siostrą? To trudne zadanie. Autorka prezentuje ciekawe i nietuzinkowe spojrzenie na problem, który zapewne dotyka wielu młodych ludzi, nastolatków (jedynaków), którzy nagle dowiadują się, że będą mieli rodzeństwo. Problem dystansu wiekowego jest w tej powieści bardzo ważny. Dotychczasowy, znany świat, codzienność ulegają znaczącym przemianom. Tak w sferze prozaicznych życiowych spraw, jak również, a może przede wszystkim, w emocjonalnym świecie młodego człowieka.

Rodzi się niepewność, poczucie utraty pozycji w rodzinie, lęk o uczucia rodziców. To, co przez wiele lat było poukładane w rodzinnych relacjach, będzie podlegało przewartościowaniu, zmianom. Dla głównej bohaterki Meli jest to podwójnie trudny czas, ponieważ jako dwunastoletnia dziewczynka, wchodzi w okres dojrzewania. Powstaje tym samym prawdziwy kołowrotek uczuć, który autorce udało się doskonale oddać. Emocje w tym tekście są bardzo dobrze „wygrane” i podkreślone. Widzimy je z wielu stron, są ukazane przez pryzmat postaci dojrzałych i tych młodszych.

Mela otrzymuje dużo wsparcia, ma szansę na mądre rozmowy, które rozjaśniają obawy, lęki, choć oczywiście nie do końca. Przychodzi moment kryzysu, który dla fabuły i bohaterów stanie się katarktyczny. Moment skrajnego napięcia, kumulacji emocji, które wybuchają z mocą!

Mela jest inteligentną, bystrą, utalentowaną artystycznie nastolatką. Odnosi sukcesy w szkole muzycznej, ma również osiągnięcia plastyczne. Pojawiają się pierwsze dojrzałe pytania o to, co właściwe chciałaby robić? Grać, czy malować? Podejmuje ostatecznie bardzo odważną decyzję. Bohaterka dojrzewa na naszych oczach. Ale nie jest w tym sama.

Autorka dała Meli solidny świat. Ma opiekuńczych dziadków, którzy wspierają i oferują pomoc w trudnych chwilach. Rodziców, którzy rozumieją jej obawy. Zrządzeniem losu otrzymuje również przyjaciół w postaci wielodzietnej rodzinny Wiśniewskich, która pomaga dziewczynce w nowej sytuacji. Melania uczy się od nich bycia starszą siostrą. Przy okazji dostrzega, że każda rodzina ma swoje problemy i relacje rodzeństwa bywają trudne, nie da się uniknąć zgrzytów. Należy to wpisać w rodzinny bilans i zaakceptować. To normalne. Każdy na dnie duszy chowa tajemnice, trudne uczucia, o których głośno nie mówi – to również etap, dzięki któremu człowiek dojrzewa. Mela przekonuje się, że wiele osób z jej otoczenia – najbliżsi i znajomi mają swoje sekrety, ciężkie przeżycia, które rzutują na ich zachowania. Ta świadomość przynosi dziewczynce ulgę i stanowi kolejny stopień wtajemniczenia w dorosłość. Złe uczucia wobec rodzeństwa zdarzają się nawet w najlepszej rodzinie. Trzeba o tym rozmawiać.

Mela, w przypływie emocji potrafi otwarcie i dostanie wyartykułować, co ją boli. Jednak często zbyt mocno i nie zawsze w odpowiedniej chwili, co zbudza zdziwienie bliskich. Zbyt długo przenoszone emocje bywają trujące. Stąd pojawiają się pierwsze rysy w relacjach z mamą. Mama, która została obarczona obowiązkami związanymi z opieką nad młodszym dzieckiem, istotnie nie ma tyle czasu i siły, aby wszystkiemu sprostać, tym bardziej że młodsza córka choruje. Urodzona jako wcześniak, ma kłopoty często obecne u dzieci urodzonych za wcześnie. Mała Hela „zabiera” dużej Meli czas, uwagę, a nawet dzień urodzin – dziewczynka rodzi się dokładnie w tym samym dniu, co starsza siostra. Odtąd będą musiały świętować razem.

W powieści pada wiele mądrych słów, spostrzeżeń, które oswajają z nową rzeczywistością. Wartością jest również to, że dorośli nie ukrywają własnych doświadczeń z przeszłości – zwłaszcza dziadkowie i ciocia bohaterki. Korzystają z nich jak ze swoistego egzemplum, aby dodać dziewczynce otuchy i pokazać pewną powtarzalność zdarzeń. Problemy miał i ma każdy, szczególnie w relacjach międzyludzkich – w tym te z rodzeństwem i rodzicami. Wszystko jednak da się przezwyciężyć w dobrym domu. A Mela taki dom ma. Miejsce, w którym można dojrzewać, rozwijać się i nabierać mądrości życiowej.

„Siostrzyczka” Izabelli Klebańskiej bez wątpienia porusza ważny problem, o którym mało się mówi, mam wrażenie, że stanowi swego rodzaju tabu. Cieszę się, że taki głos pojawia się w polskiej literaturze dla dzieci. Być może będzie to powieść dająca wiele otuchy i wsparcia młodym ludziom, którzy nagle stali się starszym rodzeństwem i mają nową, ważną rolę w życiu.

Editress

Książki do zadań specjalnych

Marius, magia i Wilkołaczka Liisi/ Reeli Reinaus ; z języka estońskiego przełożyła Anna Michalczuk-Podlecki ; [Ilustracje: Marja Liisa-Plats]. Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2022. – 224, [3] strony : ilustracje ; 22 cm.

Żona dla taty! / Reeli Reinaus ; z języka estońskiego przełożyła Anna Michalczuk-Podlecki ; [ilustracje Marja-Liisa Plats]. Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2019. – 205, [3] strony : ilustracje ; 22 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Podążając estońskim tropem, rozsmakowując się w literaturze naszych bałtyckich sąsiadów, między innymi dzięki twórczości Andrusa Kivirähka  i jego „Tildzie i kurzołkowi”,  „Listopadowym porzeczkom” (nominowanych w tym roku do Nagrody Angelus), z wielką przyjemnością oddałam się lekturze powieści Reeli Reinaus, skierowanych do dzieci i młodzieży. Owe pozycje książkowe znalazły się w serii „Książki do zadań specjalnych” Wydawnictwa Widnokrąg  – i jest to bardzo trafna “klamra” (stąd zapożyczony tytuł recenzji :)). Jak się okazuje, mamy dobrą literaturę po sąsiedzku i zdecydowanie warto przyglądać się estońskim autorom.  

Dorobek Reeli Reinaus jest pokaźny i szeroko nagradzany, doceniany w Estonii, ale także poza jej granicami. Dzięki Annie Michalczuk-Podlecki, jednej z trzech tłumaczek w całej Polsce, która przekłada z estońskiego i my możemy poznać twórczość Reinaus. W jej świecie powieściowym dominują codzienne problemy dzieci, ale także ważne dylematy, wymagające zrozumienia, pomocy i czasu. Autorka jest z wykształcenia folklorystką i wiele z folkloru estońskiego możemy znaleźć w powieści „Marius, magia i wilkołaczka Liis”, która właśnie znalazła się w polskich księgarniach. Książka została wpisana na honorową listę White Ravens 2018 i  Good Children’s Book 2017. Ma w sobie wszystko, co może być kuszące w literaturze dla dzieci. Zanurzona w baśniowej magii, niesie wiele uniwersalnych prawd i mądrych wskazówek. Gdy codzienność miesza się z niezwykłym światem, pełnym niespodzianek, tajemnic i niebezpieczeństw, dostajemy emocjonującą mieszankę, która mocno działa na wyobraźnię.

Marius przeprowadza się z rodziną w nowe miejsce i musi się odnaleźć w tej rzeczywistości. Znaleźć paczkę przyjaciół, zaaklimatyzować się w szkole, wypełnić swoje życie nową treścią. Ale na co może liczyć w małej estońskiej wiosce? Wydaje się, że na niewiele. Tymczasem przed bohaterem otwiera się perspektywa niezapomnianych doznań, wrażeń i mocy, które odmienią całe jego życie i sposób patrzenia na świat. A wszystko to dzięki Liisi i tajemnicom pobliskiego lasu, gdzie kumuluje się cała baśniowość tej historii. Tajemnicze istoty, które budzą lęk i fascynację, zawładną Mariusem i jego znajomymi.

Co czytelnik, dzięki bohaterom wyniesie z tej opowieści? Z pewnością dowie się, że powierzchowna ocena zawsze zawodzi. Nie wszystko, co ma pozory dobra, jest dobre. Piękna zjawa może zabić, a wielka wilczyca ocalić życie. Jasno wybrzmiewa myśl, że poświęcenie jest wielką wartością – choć często bywa źle zrozumiane przez tych, którzy stoją z boku. Dlatego udziałem bohaterów stanie się również samotność i odrzucenie. To szczególnie trudne, gdy ma się naście lat.
Marius stara się być rozważny i zachować się sprawiedliwe, ale to nie zawsze jest proste. Uleganie opiniom innych przeważnie prowadzi na manowce, dlatego warto samemu „wyruszyć” na poszukiwanie głębi w drugim człowieku. Bohaterowie przekonają się, jak ważna jest troska o siebie nawzajem, równowaga – ta życiowa, jak i ta w naszym otoczeniu. Każde jej zaburzenie to poważne konsekwencje. Jest czas na rozkwitanie, dojrzewanie, jest też czas na śmierć. I również z jej majestatem spotkają się Marius, Liisi i ich przyjaciele.

Znajdowanie sobie miejsca w życiu wymaga czasu i dobrych ludzi wokół, aby osiągnąć ten cel. Przełamywanie lęku, stereotypów, dążenie do samodzielności w myśleniu dojrzewa w nas przez lata. A budowanie życia od nowa potrzebuje śmiałej decyzji. Często podejmowanej przez kilka osób jednocześnie. Jak w innej powieści Reeli Reinaus „Żona dla taty”. To ciepła i zabawna historia o sprawach ważnych. Narratorką jest Kaisa, ma 12 lat i mieszka w Tallinie. Od razu wciąga czytelnika w nurt swojej opowieści. Myślę, że pierwszoosobowa narracja w wykonaniu dorastającej dziewczynki była strzałem w dziesiątkę. Otrzymujemy bowiem dużo zabawnej naiwności i rozbrajającej bezpośredniości. Szczerość, wywołuje uśmiech na twarzy.

Mama Kaisy zmarła dawno, dziewczynka przez wiele lat była tylko z tatą. Teraz trzydziestosiedmioletni architekt uznał, że czas coś zmienić w ich rodzinnym życiu. Dziewczynka również jest otwarta na to, aby ten kobiecy pierwiastek, którego potrzebuje dorastająca nastolatka, znowu pojawił się w ich domu.

Brzmi poważnie? Ale tak nie jest, przynajmniej nie całkiem. Historia osieroconej dziewczynki, która pomaga tacie znaleźć żonę jest opowiedziana bez zadęcia. Wszystkie akcenty zostały mądrze rozłożone. Krzepiąca i  zabawna opowieść pokazuje, jak wypełnić życiową pustkę, bez potoku łez, smutku i patosu. Tylko z nadzieją.

Tata już nie pamięta, jak się randkuje, wiele jego zachowań często odstrasza kobiety. Córka służy pomysłami, wraz z przyjaciółką Merit, która ma spore doświadczenie, dzięki własnej mamie, która nieustannie szuka męża. I oto pojawia się przed nami plejada kobiet o przeróżnych charakterach. Randki taty przeważnie kończą się fiaskiem i wspólnym naradzaniem się z Kaisą, co i czemu poszło nie tak. Przy tym nie trącą dobrego humoru i nadal mocno się wspierają.

Każda z nowo poznanych kobiet wnosi coś do życia dziewczynki i jej ojca. Kształtują się w nich ważne przemyślenia. Kompromisy i próba akceptacji drugiego człowieka – tak, ale bez pomijania własnej podmiotowości. Dążenie do celu – tak, ale nie za wszelką cenę. Nic na siłę. Szczególnie w sprawach ważnych. Często, gdy przestajemy rozpaczliwie o coś zabiegać rozwiązanie przychodzi samo.

Autorka z wyczuciem dobrała kobiece bohaterki, które przewijają się przez życie Kaisi i jej taty. Dzięki nim mogła przemycić do tekstu ważne zagadnienia, jak chociażby kwestię bicia dzieci, egoizmu, narzucania bez sprzeciwu swoich zasad. Te spotkania z różnymi osobowościami wiele mówią bohaterom o tym, kim są i co jest dla nich ważne. Dzięki temu zgodnie będą potrafili przywitać w swoim życiu kobietę, która będzie idealną – mamą i żoną.

Warto zwrócić uwagę na ilustracje. Obie książki ilustrowała Marja Liisa-Plats, estońska artystka, która doskonale wpisała się w charakter obu powieści i wzmocniła przesłanie każdej z nich.

Editress

Po całości

Sprawy, na które przyszedł czas / Petra Soukupová ; przełożyła Julia Różewicz. Wydanie I. – Wrocław : Wydawnictwo Afera, 2022. – 369, [4] strony ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Historia jednego małżeństwa, a może niejednego?  Zdecydowanie. Petra Soukupová nie odkrywa przed nami nowych lądów. Przecież znamy te historie „że żona go nie rozumie, że wcale ze sobą nie śpią…”. „Sprawy, na które przyszedł czas” to zapis stagnacji i rozpadu relacji, czego należało się spodziewać od samego początku. Dlaczego? Małżeństwo bez fundamentów musi runąć. Bez uczucia, przyjaźni, jasnych motywacji nic na trwałe nie da się zbudować.

Generalnie –  jest dość stereotypowo. Poznajemy parę młodych ludzi, który wiążą się ze sobą. Nie widać w tej relacji szczególnej namiętności. Może ona – Alice – jest zakochana, ale szczególnie mocno to nie wybrzmiewa. W zasadzie nie wiem, co ich motywuje do bycia razem. A zatem, czy można oczekiwać związku do grobowej deski?  

On – Richard – przystojny, poukładany, sportowy typ, emocjonalnie chłodny. Pewnie może się podobać, ale kobieta zakochuje się głównie przez uszy. Kolejne lata upływające bez słów „kocham cię”, dobitnie wyartykułowanych, są nie do przejścia. Tymczasem według męskiego punktu widzenia, jeśli kiedyś tam powiedział te „kocham cię” i nie odwołał, to przecież nadal obowiązuje. A poza tym stara się, dba o rodzinę, to chyba wiadomo jak jest. Nic nowego pod słońcem – uprzedzałam.
Pojawiające się kolejno dzieci to dodatkowe zarzewie konfliktów. Ona przy garach, ta dobra i wyrozumiała, on – 12 godzin w pracy, tyrający na rodzinę, tęskniący za swobodą chociaż w weekendy. Znamy. Klasyczna dychotomia – dobra, poświęcająca się mama, czuła, wyrozumiała (czasem zmęczona i poirytowana) i wymagający, nieobecny tata, do tego pedantyczny gbur, skąpy w okazywaniu uczuć.

Mój stosunek do tej powieści jest mocno ambiwalentny. Z jednej strony jest dość przewidywalna – bo czy zaskakuje tragiczny epilog małżeństwa, gdy jego prolog nie jest specjalnie spektakularny emocjonalnie? Z drugiej strony Petra Soukupová wykreowała wyraziste postacie, o których opowiada ze swadą, dobrze manewrując narzędziami narracyjnymi i potoczystością stylu. A to powoduje, że chce się tę opowieść chłonąć. Jest w tym tekście pewna moc, którą podsyca trzecioosobowy, wszechwiedzący narrator, który wypowiada się za każdego bohatera. Mamy zatem kilka punktów widzenia na tę samą sprawę. Widzimy oczyma dzieci i dorosłych. Każdy filtruje przez swoje emocje. Bohaterowie grają ze sobą, podchodzą się nawzajem. Jedna wielka rozgrywka, w której każdy chce coś uszczknąć i być chwilowym zwycięzcą. W tę grę gładko wchodzą dzieci, doskonale wszystko wyczuwając, rozkładają rodziców na łopatki po swojemu. Aż nadto dobrze widać, jakimi przegranymi są dzieci. I można zaklinać rzeczywistość nową jakością – patchworkową rodziną – jednak to zawsze jest dramat. Wyrwanie z bezpiecznego układu rodzinnego nie pozostaje bez konsekwencji i to również Soukupová  zręcznie podkreśliła.

Autorce udało się wydobyć całą esencję codzienności, pokazując również pewien komizm bohaterów. Nie zanurza swoich czetników w rozpaczy. Mamy twarde realia, w których trzeba się znaleźć. Przecież w zasadzie to się może przydarzyć każdemu. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Zapewne Alice i Richard mieliby większe szanse, gdyby ich małżeństwo miało solidniejsze podstawy. Ale i tak po tej lekturze pozostaje we mnie niejasne oduczcie, że oni nadal mają szansę. A może się łudzę…

Alice i Richard potrafią dostrzec swoje braki i niedociągnięcia. Ona wie, że mogłaby czasem poskromić język, on, że mógłby dać z siebie więcej.  Jednak te przebłyski refleksji zostają z nimi, bo tkwi w nich niechęć do przyznania się przed partnerem, że faktycznie przekroczyli pewien próg, za którym czai się upadek. Rodzinne zderzenie czołowe zbliża się nieuchronnie.

 „Sprawy, na które przyszedł czas” nie zaskoczą, ale też nie rozczarują czytelnika. Będzie przewidywalnie i znajomo, ale autorka znajduje także swoje indywidualne struny, na których wygrywa własną melodię.

 „…a Richardowi przebiega przez myśl, że chyba naprawdę spieprzył wszystko po całości”. Puenta jest dobitna i nie pozostawia złudzeń. Bohater przegrał, a wraz z nim rodzina. Klasyczna katastrofa małżeńska „po całości”. Być może ta druzgocąca świadomość ruiny jest w stanie ocucić i coś naprawić, stąd moje złudzenia, że Alice i Richard mają jeszcze szansę.

Editress

Dlaczego nie możemy iść w tym samym kierunku?

Sekretne życie Grety O. / Cary Fagan ; przełożyła Maria Jaszczurowska. Kraków : Wydawnictwo Literackie, 2022. – 212, [3] strony : ilustracje ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Sekretne życie Grety O. / Cary Fagan ; przełożyła Maria Jaszczurowska. Kraków : Wydawnictwo Literackie, 2022. – 212, [3] strony : ilustracje ; 21 cm.

Zacznę od perspektywy. Jako dojrzała czytelniczka, biorąca do ręki powieść dla młodzieży „Sekretne życie Grety O.” Cary Fagana mam wrażenie, że to bardzo udana próba opowiedzenia o nastoletnim dorastaniu, które jest prawdziwym polem bitwy. Walką na wielu frontach – często prowadzoną jednocześnie. Biologia, szkoła, rodzina, rówieśnicy – wszystko szczerzy kły. Sposoby odpowiedzi na te ataki są różne. Autorowi udało się stworzyć nietuzinkowe wersje, pozwalając jednocześnie bohaterom.. być sobą.

Ten bardzo zachowawczy wstęp podyktowany został pod wpływem moich ostatnich przemyśleń, związanych z percepcją literacką i kompetencjami czytelniczymi w sytuacji, gdy dorosły mierzy się z książką dla młodych czytelników. A konkretnie z oczekiwaniami, jakie jej stawia. Nam dorosłym, myślącym o literaturze dla dzieci i młodzieży najczęściej zależy na dydaktyzmie – zbyt nachalnym, oczywistym. Mądre treści, egzemplifikacje, dialogi pełne istotnych życiowych spraw – to główne oczekiwania od powieści obyczajowej. Robi się szkolnie i nienaturalnie. Robi się dorosło. Oczywiście są pisarze, którzy potrafią stworzyć teksty mocno przylegające do dziecięcej rzeczywistości, sami pozostając w pełnej transparentności. I teraz stawiam reflektor punktowy na „Sekretne życie Grety O.” Bo właśnie Cary Fagan idealnie wchodzi w buty swoich bohaterów i… staje się nimi! Postacie pochłaniają autora. On znika. Główny bohater Hartley zdaje się być całkowicie samodzielny, jest sobą. Jest naturalny. Nie jest podszyty dorosłym autorem, który czasem może przebijać przez postać – właśnie w tym nachlanym dydaktyzmie, w topornych dialogach, które mają tryskać mądrością ponad wiek. Tymczasem Hartley jest bystry, „uszyty” na swoje trzynaście lat. Ma inteligentne poczucie humoru, dużo dystansu do siebie i ciągle jest chłopcem.

Czytając tę powieść, czułam się, jakby faktycznie napisał ją nastolatek (tym bardziej, że jest on pierwszoosobowym narratorem, bezpośrednio zwracającym się do czytelnika). Język, kreacja świata przedstawionego, jego percepcja i emocje – są skrojone na miarę młodego bohatera. Choć seria doświadczeń, które na niego spadają jest bardzo wymagająca. I tu konstruuje się największa wartość tej opowieści.

Brat  Hatleya – Jackson – z niewiadomych powodów ucieka z domu. Zostawia siostrę bliźniaczkę, która szczególnie dotkliwie odczuwa jego brak. Przewraca do góry nogami całe życie rodziny, która musi zbudować codzienność na nowo. To wielki trud, który stopniowo się udaje. Obok funkcjonują znajomi, przyjaciele, którzy nie zawsze umieją się znaleźć w dramatycznych sytuacjach. Niektórzy wręcz ponoszą moralnie sromotną porażkę. Ale nie tylko Hartley i jego rodzina przeżywa dramaty i rozczarowania. Gdzieś tam jest mocno osamotniona tajemnicza Greta O., która wysyła swoje SOS. Znajduje swój pomysł na komunikację ze światem. Podrzuca w różnych miejscach miasta nietuzinkowe pocztówki – kolaże z przesłaniem. Tak rozmawia z nieznajomymi. Nie wie nawet, czy celowo zgubione papierowe rękodzieło kogokolwiek zainteresuje. Widać jednak wyraźnie, że każdy człowiek, potrzebujący pomocy, wysyła sygnał. Czasem bardzo wyraźny – jak ucieczka z domu, czasem niezwykle dyskretny, jak porzucona pocztówka, z zastanawiającym tekstem i autorskimi inicjałami. Kto się na nią złapie? Kto będzie chciał drążyć dalej? I czy przyniesie to dobre efekty?

Mimo iż Hartley jest narratorem tej historii, nie powiedziałabym, że jest również protagonistą. W moim odczuciu każdy bohater jest w tym tekście ważny. Faganowi udało się każdą postać dowartościować, nobilitować jej bolączki. Trudno tu kogoś pomniejszyć, zlekceważyć, oddalić. Wszyscy są potrzebni, każdy wnosi coś istotnego, razem budują powieściowy świat. Widać tę wyjątkową sieć połączeń, przy jednoczesnej niesamowitej konfrontacji postaw, typów osobowość, które idą w przeciwnych kierunkach. Zawsze są jednak te momenty mijania się, w których możemy próbować się zatrzymać i wesprzeć. Tak się właśnie dzieje, gdy Hartley spotka na swojej drodze ślady Gerty O. Wnika w tajemniczy świat nieznanej osoby i na chwilę może porzucić swoje troski. Zadumać się nad treścią numerowanych pocztówek, które pragnie skolekcjonować, żeby odczytać coś więcej.

“Sekretne życie Grety O., nie zafunduje młodemu czytelnikowi idealnego świata z prostymi rozwiązaniami, ale na pewno ożywi i kto wie, może zainspiruje. Pocztówki-kolaże są bardzo pomysłowe i na swój ciekawy sposób otwierające na innych. Dla Gerty to nie tylko arteterapia, ale szansa na rozwiązanie problemów jej introwertycznego świata.

Na jednej z pocztówek Greta O. pyta: „Dlaczego nie możemy iść w tym samym kierunku?” Mnie się zdaje, że wcale nie musimy. Każdy ma swój życiowy kierunek, cel, czasem warto z niego zboczyć, żeby pomóc innemu. Zatrzymać się. Przecież nie musimy iść w tym samym kierunku, aby się rozumieć. Ważne, żeby mijając się – nie ominąć się, ale podać sobie rękę, jeśli sytuacja tego wymaga. Wysłać sobie sygnał, dobre słowo, odrobinę przejaśniającej radości. W samej powieści tych przejaśnień nie brakuje, a humor w niej zawarty jest smakowitą wisienką na torcie, który miejscami bywa słony, a nawet gorzki.

„Zrozumiałam, że nigdy nie wiesz, co będzie dalej” – pisze Greta na dziewiątej, prawdopodobnie ostatniej pocztówce. Zostawia nam sygnał pełen nadziei. Wszystko przed bohaterami jest otwarte, szczególnie, gdy ma się naście lat.

Editress

Testament w naszym krwiobiegu

Testament / Nina Wähä ; przełożyła Justyna Czechowska. Poznań : Wydawnictwo Poznańskie,2022. – 510, [1] strona ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Solidna fabuła, opowieść z krwi i kości. Doskonale skomponowana rodzinna historia, wielowarstwowa, bogata i mocna w swojej wymowie. Dobry przykład prozy, która pokazuje, że rodzina jest dla człowieka doświadczeniem najważniejszym, kluczowym, programującym. I dlatego wciąż można o niej mówić, pisać i nigdy nie wyczerpać tematu.

Czy mając czternaścioro dzieci – żyjących dwanaścioro – można kochać jednakowo? Da się podzielić miłość? Czy kolejna „dziecięca wersja” rodziców Siri i Penttiego zadowala ich? Jak bardzo rodzeństwo może być do siebie podobne i różne zarazem? Pytań można postawić mnóstwo. „Testament” jest z tych powieści, które długo pozostają w człowieku i skutecznie go drążą.

Wydawać być się mogło, że na początku była miłość. A przynajmniej jakaś fascynacja. To jednak nie wszystko. Siri i Pentti wnoszą  w małżeństwo życiowe bagaże, o których sobie nie mówią. Przeszłe doświadczenia rozgaszczają się w ich życiu, przenikają ich nawzajem, bez jednego słowa. Bo rozmów w tym małżeństwie nie ma. Obserwują się, tolerują, koegzystują. Gdy umierają pierwsze dzieci, mąż i żona radzą sobie sami. Osobno. Już nigdy nie będzie lepiej, mimo że ich dom w Dolinie Tornio wypełni jeszcze poważna gromada dzieci. Czy pierwsze traumatyczne przeżycia były naznaczające? Wydaje się, że nie aż tak, aby w domu zapanowała lodowata obojętność, złość, a nawet okrucieństwo. Trudy codziennego życia skutecznie leczą z wszelkich sentymentów. To twardzi ludzie, wychowani w rodzinach bez uczuć i dobroci  – czy zatem tu jest ukryty klucz? Siri, której nienawidziła własna matka, kocha swoje dzieci, może nie każdego tak samo, ale stara się dla nich. Oni ją kochają, po swojemu, jak umieją – bo idealnego wzoru nie mają. O miłości ojca trudno mówić. Przeważa jego obojętność i codzienne okrucieństwo.

Testament krwi. Przelewany z ojca i matki na dzieci, daje przedziwne kombinacje. Dzieci Toimich są tak różne. Dobre, złe, nieodpowiedzialne, skrupulatne, zagubione. Każdy niby z podobnym spadkiem genów, ale nie z tymi samymi doświadczeniami, nie z tym samym wychowaniem. Starsze dzieci nie mają głębokiej łączności z młodszymi, rodzice coraz bardziej twardnieją, zmienia się otoczenie.  Różne wydarzenia stają się dla nich Rubikonem. A potem już się toczy. Jedni uciekają z domu, aby się dalej uczyć i zostawiają fińską prowincję. Inni zaszywają się w lesie, wczuwając się w tętno przyrody. Część z nich wciąż dorasta lub daje się pożreć prozie życia. Popełniają mnóstwo błędów, żyją na wyczucie, po omacku, trochę instynktownie.

Fabuła jest pełna napięć, niewidzialnych powiązań. Trzyma czytelnika w czujności. Ta czujność jest konieczna również ze względu na pokaźną liczbę bohaterów. Przy czym należy oddać, że autorka każdą postać wprowadza jak na scenę i prezentuje w kontekście rodzinnych połączeń. Ułatwia tym samym zakotwiczenie postaci w pamięci. Wydobywa charakterystyczne cechy bohatera, daje mu czas, aby zaistniał. Na chwilę skupiamy się tylko na nim, dzięki temu można zapanować nad całą rodziną Toimich. Każdy ma swoje osobne pięć minut, aby się zaprezentować. Odegrać swoją rolę. Jest w tej powieści zaszyta struktura dramatyczna. Sama konstrukcja tekstu, naprowadzające didaskalia, skupiające czytelnika na tym co ważne, podsycają tę dramatyczność. Jednocześnie sam narrator jest tajemnicą. Wchodzi w role swoich postaci, czasem patrzy na nie z boku, czasem za nie mówi,  myśli, odczuwa,  ale i bezpośrednio zwraca się do czytelnika. Snuje domysły, interpretuje, zgaduje, przewiduje. Czasem wie, czasem nie. Bywa, że zdradzi tajemnicę wcześniej, aby poprowadzić czytelnika w głąb, w powody, motywacje.. Czy ma prawo? Pełne. Jest przecież członkiem rodziny. Tylko którym? I jak wszedł w posiadanie tego wielkiego testamentu pamięci?

Autorka nas zwodzi do samego końca bardzo skutecznie, aby dosłownie w ostatnich zdaniach zdradzić, kto nam tę historię opowiada. Doprawy wiele nieoczywistych sytuacji znajdziecie w tym tekście, głęboko zaszytych. Dużo zdumień, zaskoczeń i przeżyć.

Zgrabnie i ciekawie jest również pokazana historia.  Fińskie konflikty, relacje z krajami sąsiadującymi, a także etniczne tarcia. A wszystko to jest opowiedziane przez biografię bohaterów. Nina Wähä wspaniale panuje nad fabułą. To przemyślana powieść, co dziś nie jest tak oczywiste nawet wśród wiodących autorów.

Mimo iż w „Testamencie” dzieje się wiele złego, to przyjmuje się te różne zrządzenia losu, w sposób naturalny, oczywisty. Nie ma tu epatowania brutalnością, dociskania czytelnika obscenicznym  naturalizmem dla samego efektu. Bywa ciężko i boleśnie, ale life goes on (autorka często wtrąca angielskie zwroty).  Życie Toimich płynie wartkim nurtem. Jest dobrze i tragicznie. Wielkie grzechy i małe dobre czyny. Padają okrutne słowa, ale zdarzają się też ciepłe gesty.

Demoniczny ojciec rodziny Pentii nie był taki od początku. Potrafił kochać. Co wzięło nad nim górę? Rodzinny spadek?  A jaki testament zostawia on:

Nagrodzę te dzieci, które kochałem, których sobie życzyłem. Resztą się nie przejmuję. Czy to szokujące? Jaki bóg mnie za to ukarze? Wystąpić i mi pokazać. Pokażcie mi go. Śmieję się z każdego boga, którego macie na myśli.

Aż chciałoby się przytoczyć Miłoszowski wers – Jeżeli Boga nie ma, to nie wszystko człowiekowi wolno…

Pentti uważał inaczej przygotowując swój testament, materialny i ten biologiczny. W genach, krwi w rodzinnej historii. Triumfuje zza grobu. W każdym kolejnym pokoleniu przetrwa jego ślad.  Annie, Lauri, Esko, Tatu, Helmi, Onni, Arto, Tarmo, Lahja, Valo, Hirvo, Voitto – żyjące dzieci niosą ten spadek. Niechciany i chciany – bo i tyrana można kochać. Niektórzy kochali.  Różna będzie pamięć o nim.

Z pewnością lektura powieści „Testament” Niny Wähä będzie literacką wyprawą w sam środek rodzinnych mroków i przejaśnień. Czy z happy endem? W pewnym sensie tak – linia życia ciągnie się dalej i wszystko jest możliwe. Nawet rezygnacja z trudnych zapisów testamentu.

Editress

Skrzypce dla Pana Boga

Ballada o lutniku / Wiktor Paskow ; przełożyła Mariola Mikołajczak. Poznań : Wydawnictwo Poznańskie, copyright 2020. – 214, [1] strona ; 22 cm.

fot. Dom Książki/Editress

Piękna opowieść o człowieku dobrym i złym, z sumieniem i bez. Człowieku pod presją historii, polityki i społecznych uwarunkowań. Opowieść sentymentalna, ale nie ckliwa. O wszystkim co najważniejsze, szczególnie w czasach najgorszych. Nieludzkich, podłych, łamiących ducha i sumienie. Wielopoziomowa, bogata, zachwycająca. A wszystko to w stalinowskiej Bułgarii lat pięćdziesiątych. Jednak nie historia gra tu pierwsze skrzypce. To co gra w tej fabule przede wszystkim to viola d’amore – skrzypce miłości – które poruszane smyczkiem wrażliwości wydobywają z siebie najpiękniejsze dźwięki – miłość do drugiego człowieka, do tego co się robi, do życia – niezależnie od wiatru historii.  

O skrzypcach będzie całkiem sporo, jak na opowieść o lutniku przystało. Historia Georga Josefa Heniga jest niezwykła sama w sobie, ale także stanowi wyjątkową okazję, aby pokazać, co jest solą naszego życia, w każdych warunkach.

Georg Henig, czeski lutnik, postać literacka, która ma swój historyczny pierwowzór, przybywa około 1910 roku do Bułgarii z żoną Bożenką. Rzemieślnik ma wówczas 40 lat. Tworzy bułgarską szkołę lutników, której adepci, doskonale przygotowani, mogą kontynuować nauki mistrza. Czy tak czynią?

Bohatera poznajemy przez retrospektywną opowieść mężczyzny – można sądzić, że to alter ego Paskowa (powieść zawiera wątki autobiograficzne), który jako dziecko zetknął się z legendarnym lutnikiem i mógł zobaczyć upadek świata wartości, który Henig reprezentował. Mężczyzna, o imieniu Wiktor, staje się więc depozytariuszem tego, co lutnik sobą reprezentował, co mu przekazał, czego nauczył swoją wyjątkową postawą. Dyskutuje z tym spadkiem, odsłania go przed nami z bolesnym komentarzem.

Gdy Wiktor ma pięć lat, jego ojciec, muzyk, zabiera go do czeskiego lutnika, aby ten wykonał dla chłopca pierwsze skrzypce. Tak poznajemy wybitnego rzemieślnika, który z wielkim oddaniem zabiera się za wykonanie tego zlecenia. Wówczas jeszcze żyje jego żona, którą również bardzo kochał, podobnie jak swój muzyczny świat. Na kilka lat kontakt między chłopcem, a lutnikiem się urywa. Gdy skrzypce robią się za małe, kolejny raz idą z ojcem po nowy instrument. Zastają wówczas cień cienia Georga Heniga i nędzę, którą trudno opisać.

Paskow prostymi środkami wydobył z tej opowieści niezwykłe piękno, ból, rozpacz, poczucie krzywdy i postawił ważne pytania. Prosta narracja, przetykana emocjonalnymi apostrofami, kierowanymi do zmarłego już mistrza, przyjaciela, wielkiej postaci w życiu narratora, wyjątkowo gra na strunach uczuć. Bo Henig jest wyjątkowy, trudno powiedzieć że – był. Kochał bezgranicznie swój zawód, rzemiosło, był oddany swojej pracy. Wykonywał instrumenty z wielką miłością, uczył, jak pracować z drewnem, jak je dobierać, a nawet z nim rozmawiać, aby wykonać idealny instrument. Sztuka zderza się tu z brutalnym światem materializmu. Niestety, jego uczniowie nie byli już tak oddani. Traktowali swój zawód jedynie w kategoriach zarobkowych i z pogardą traktowali swojego mistrza, gdy obezwładnia go starość. Zabiera siły i możliwości. Stary lutnik zostaje jednak wierny swoim zasadom do samego końca. I gdy taniec cieni przeszłości, ludzi, przedmiotów odbiera mu jasność widzenia rzeczywistości, nadal w sercu wie, co jest ważne. Ostatkiem sił rozpoczyna swoje opus magnum – skrzypce dla Boga. Ukoronowanie swojego losu. Wielki człowiek, wyrzucony na margines, trawiony biedą i samotnością, drwiną swoich uczniów, przystępuje do dzieła – dziwnego i potęgującego nierozumienie.

Paskow pokazuje bolesny proces starzenia się i odchodzenia. Jednocześnie dopomina się o godność. Elementarną uczciwość i szacunek wobec tych, który nas ukształtowali, który dali tak wiele, podzielili się swoim czasem, życiem, umiejętnościami. Dali to co najbardziej wartościowe. Nie można bezwzględności tłumaczyć wszechobecną biedą. Nie można w czasach nikczemnych również nurzać się w podłości. Wie o tym Wiktor i jego ojciec, którzy przywracają godność Henigowi, dbają o niego mimo własnej nędzy.

Istotnie, świat bohaterów wypełniony jest biedą. Tą materialną, ale przede wszystkim duchową. Wiktor mieszka w proletariackiej dzielnicy, na ulicy Iskru, w kamienicy, gdzie bieda rządzi z góry na dół i z dołu do góry. Dawny żydowski dom, potem włoska ambasada, przez chwilę dom publiczny – staje się domem biedy materialnej, która doprowadza człowieka także do nędzy emocjonalnej. Rodzice Wiktora ledwie wiążą z koniec z końcem. Kłócą się o niespełnione marzenia, czasem tak prozaiczne, jak – chęć posiadania kredensu. U sąsiadów nie lepiej –  alkoholizm, przemoc, bezrobocie, życie w ubóstwie. Codziennie pchali wspólnie ten wózek upodlenia:

„Mój ojciec pożyczał pieniądze od Roleńskich. Roleński pożyczał od mojej matki. Matka pożyczała pieniądze od Canki. Canka – od Frosy. Frosa – od Wraży. Stamen, mąż Wraży, pił razem z Manolczem i pożyczał od niego pieniądze, Manolczo, kiedy wytrzeźwiał, pożyczał pieniądze od ojca. Pieniądze obracały się w jakimś magicznym kręgu, każdy był coś winien każdemu, w każdej chwili. To był skomplikowany, ale zgrabny system wzajemnej zależności.”

I tak toczyło się życie. Była zazdrość, ale i wspólne „święto Dionizosa”, kiedy komuś się udało i sakiewka zadzwoniła pieniędzmi. Dla Heniga pieniądze nie miały wartości. Przerażała go bieda duchowa. Wielokrotnie tłumaczył ojcu Wiktora –

„Ty bogaty, kiedy z trąbką, jak bez niej, całkiem biedny”.

Niezwykłe skrzypce dla Pana Boga, o nietypowym kształcie i gabarytach, według Wiktora powinny nauczyć Boga miłości, bo stworzył świat naprędce z wieloma błędami. Jest w mężczyźnie dużo goryczy, ale i nadziei, ta iskierka rozpalona przez Georga Heniga, który  miał w sobie tak wiele wiary, pogody ducha, akceptację losu.

Chciałabym podkreślić, że „Ballada o lutniku” nie sączy wyłącznie smutku i nostalgii. Paskow potrafi rozproszyć tę atmosferę humorem, wydobywa komizm postaci, zdarzeń. Można się uśmiechnąć przez kręcącą się w oku łezkę.

Jak podsumowuje tłumaczka, Mariola Mikołajczak, ta powieść to: moralitet bez moralizowania, powieść historyczna bez opisu wielkich zdarzeń, trzyma w napięciu, choć nie jest sensacją, wzrusza, ale bez romantyczności.

Powieść z 1987 roku, którą można z zachwytem przeczytać dziś. Ponadczasowa literatura.   

Editress

Samotne piekło w locie

Pusty przelot / Daniel Odija ; [projekt okładki Karolina Lubaszko]. Wydanie I. – Wołowiec : Wydawnictwo Czarne, 2021. – 189, [3] strony ; 20 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Powieść „Ulica”, była moim pierwszym spotkaniem literackim z Danielem Odiją, które uznałam za udane. Zachęcona, intensywnie przyglądałam się rozwojowi literackiemu twórców z roczników 70-tych – do których Odija również należy. Opracowanie „Tekstylia. O rocznikach siedemdziesiątych” autorstwa Piotra Mareckiego, Igora Stokfiszewskiego i Michała Witkowskiego było w tych obserwacjach wielce pomocne. Dziś „dzieci gorszej koniunktury”, jak określił ich Robert Ostaszewski, „swobodne elektrony”, działające w sprzyjających niszach czasopism młodoliterackich, to dorośli, dojrzali twórcy z dorobkiem. Z wyróżnieniami, nagrodami, tłumaczeniami – tak jak Daniel Odija, który w tym roku raczy czytelnika nową powieścią „Pusty przelot”.

Przyznaję, zwabił mnie blurb i zbiegi okoliczności. Po niedawnej lekturze „Zaburzonego umysłu” Erica R. Kandela, lektura „Pustego przelotu” wydała się mi swego rodzaju konsekwencją. Potrzebą. Moje wyczulenie na skomplikowanie ludzkiej psychiki wzrosło, a chęć poznania prozatorskiego opracowania tematu wydała mi się bardzo pociągająca. I słusznie. 

Ta książka to konkret. Autor nie nadmuchuje tematu. Pisze mocno i bardzo obrazowo. Sama powieść nie jest zbyt obszerna i to wychodzi jej na dobre. Odija nie przegadał problemu. Zawarł sedno. Nie ma tu patosu, histerii, rozpaczy, to męskie, twarde spojrzenie. Choć chłopaki też tam płaczą, cierpią i wzruszają się.

Dwóch braci. Różnica wieku między nimi – dwa lata. Niby normalna rodzina, z małą (a może dużą) tajemnicą – nieobecność ojca. Życie jakoś się toczy. Jest matka, dość silna osobowość, która odciska swoje piętno na synach. Na jednym szczególnie, ale to nie jest kluczowe. Katalizatorem problemu, ukrywającej się w głowie starszego syna choroby psychicznej jest raczej genetyka. Być może czynniki środowiskowe jakoś dodatkowo wpływają, pogarszają sprawę, ale trudno to jednoznacznie ocenić. Ja przynajmniej nie potrafię. Stopniowo zapadamy się wraz z narratorem – młodszym bratem – w historię rodzinnej choroby – bo w konsekwencji wszyscy stają się chorzy. Tak bywa najczęściej, gdy ciężka choroba wdziera się w rodzinę. I oto stajemy przed koszmarną walką, gdzie widmo porażki jest bardzo wyraźne. Przeczuwalne.

Dojmująca jest samotność, niemożliwość współdzielenia losu. Zostaje tylko przyglądanie się i niezrozumienie. Bariera choroby psychicznej jest tak wielka, że nie jesteśmy w stanie jej pojąć w żaden sposób. Można wydobyć jedynie jakąś formę empatii, która poszyta jest niepewnością i koszmarnym, przerażającym nierozumieniem. Słowo niezrozumienie kołowało w mojej głowie podczas lektury, odmieniane przez wszystkie przypadki. Do tego samotność i nieopisane cierpienie, które nie ma fizycznej postaci. Możemy współodczuwać ból fizyczny, mieści się on w naszej wyobraźni, bo każdy go doświadczył. A tu? Potworne piekło, które toczy się w człowieku, w niewypowiedzianej samotności nie ma przełożenia. Można próbować zobrazować ten stan słowami – brat chorego, gdy trafia na jego zapiski, doświadcza krótkiego przebłysku, ale nigdy nie dotknie z całą mocą wewnętrznego przerażenia chorej osoby. Przypominał mi się w tym momencie pełen rozpaczy fragment listu Franza Kafki do Oskara Pollaka:

Jesteśmy opuszczeni jak zabłąkane dzieci w lesie. Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł przed tobą na kolana i płakał, i opowiadał, co wiedziałbyś o mnie więcej niż o piekle, które ktoś określił ci jako gorące i straszne? Już dlatego my ludzie powinniśmy stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący, jak przed wejściem do piekła.

Nieprzekładalność kompletna. Domysły i przeczucia. Współczucie i towarzyszenie. Tyle zostaje. Szczególnie, gdy wokół dominuje społeczny ostracyzm. Schizofrenia to często śmierć za życia. Społeczna. Myślę, że historia Johna Nasha opowiedziana w filmie „Piękny umysł” dała jakąś namiastkę, wgląd w umysł schizofreniczny, ale w codziennym życiu między ludźmi nie bywa jak w filmie.  

Powieść „Pusty przelot” wydobywa swego rodzaju heroiczność osób chorych psychicznie. Rozmowy młodszego brata z lekarzem psychiatrą dają bardzo ciekawy i pogłębiony ogląd problemu. Oddają tym ludziom należne im człowieczeństwo, a nawet nobilitują:

– Zdaje się, że każdy z nich ma za sobą krótkotrwałe odwiedziny w niebie, ale długotrwałe w piekle – mówił. – Ekstaza zawsze jest chwilowa, ból zawsze trwa za długo. Dlaczego nie odwrotnie? Piekło jest bliższe życiu, niebo śmierci. A oni wciąż żyją i uważam, że cierpią za nas wszystkich. Przestępstwa, morderstwa, zbrodnie, tortury, zdrady ulegają w nich psychicznemu przetworzeniu. Wszelkie katastrofy globalne, terrorystyczne zamachy, klęski żywiołowe kumulują się w nich i w pewnym momencie wybuchają wewnętrzną eksplozją, która oczyszcza nas z grzechów i odpuszcza nam nasze czyny. Są jak święci.

– Święci?

– A czemu nie? Czy nie cierpią za miliony? (…)

– To gdzie podziali się wariaci? – spytałem.

– Nie ma ich w naszych szpitalach. Do nas przychodzą po prostu chorzy ludzie, którzy potrzebują pomocy. (…). Z kolei prawdziwi wariaci żywią się społeczeństwem i bez niego nie są w stanie zaistnieć. (…) Cały intelekt i energię wydatkują na walkę o władzę nad innymi i próby ujarzmienia rzeczywistości, by skakała pod ich dyktando. Prawdziwi wariaci są wśród nas i nami rządzą.

Mocna puenta. Choroba coś zabiera, ale też przynosi, mimo, że nie da się często tego zbilansować i generalnie pozostaje się na minusie. Osobiście chcę jednak wierzyć, że jest w tym większy sens. Powieść „Pusty przelot” to trudna lektura, ale mimo tego, zapraszam, na ten straszny życiowy, samotny lot przez piekło, trudne do opisania.

Editress