Osiem do jednego, czyli jaki piękny remis.

Opowiadania i wiersz / Zdeněk Svěrák ; przeł. Dorota Dobrew, Jan Węglowski. Wydawnictwo Afera, 2023. 168 s.

Fot. Dom Książki/Editress

„Opowiadania i wiersz” Zdenka Svěráka w tłumaczeniu duetu Dorota Dobrew, Jan Węglowski, okazały się doskonałą lekturą na pożegnanie wakacji, a w zasadzie i lata, które ewidentnie ustępuje jesieni. Oby była złota i ciepła. Po wypowiedzeniu życzenia, czas przyjrzeć się temu zbiorowi prozatorsko-poetyckiemu, który, przyznaję, celowo zostawiłam na wakacyjny finał. Wiedziałam, co robię. 🙂

Nie chciałabym się nurzać w klasycznym i może już nieco stereotypowym spojrzeniu na twórczość Svěrákaże typowy czeski humor, ironia, absurd, dystans do życia, którego nam Polakom brakuje. Jasne, to wszystko w tym zbiorze ośmiu opowiadań + jeden wiersz, jest. Potwierdzam. Jednak humor humorem, ale jest tu jednak coś jeszcze. Coś, co z przyjemnością „wyławiałam” – mniej popularne „objawy” czeskości, polsko-czeskie punkty wspólne, obrazki, które były przyjemne dla oka wyobraźni, a czasem uderzenie w poważniejszą nutę z niezwykłą, niepodrabialną nostalgią.   

Nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością literacką Svěráka. Pierwszym był zbiór opowiadań „Podwójne widzenie”. Podkreślam ten literacki aspekt twórczości, ponieważ autor jest także aktorem – czy jest ktoś, kto nie widział „Koli” lub „Butelek zwrotnych”? – komikiem i „współstwórcą” (z Ladislavem Smoljakiem i Jiřím Šebánkem) niezwykłej postaci Járy Cimrmana, którą kocha cały czeski naród. Ten uniwersalny (nieistniejący) geniusz wymyślił mnóstwo wybitnych wynalazków, ale niestety zawsze spóźniał się z ich opatentowaniem. Dlatego dziś znamy na przykład Nobla, Marconiego i Edisona. Ale Cimrman to także dramaturg, poeta, muzyk, podróżnik…  O mały włos zostałby ogłoszony Największym Czechem w 2005 roku w konkursie telewizyjnym na największą osobowość w czeskiej historii i współczesności. Tym razem zdyskwalifikowało go nieistnienie. Ale od 1967 roku ma swój teatr. 🙂

Wspominam o tym wątku w twórczości Zdeňka Svěráka z podziwu dla skali wyobraźni i rozmachu kreacyjnego 🙂 i trochę z zazdrości, że Polsce nikt nie wymyślił takiej postaci, która w swoim geniuszu, nigdy nieodkryta, zawsze stała tuż za progiem sukcesu. Myślę, że dobrze odnalazłaby się w polskiej historii. 🙂

A teraz do brzegu, czyli do „Opowiadań i wiersza”. Początkowo zastawiałam się, które opowiadanie szczególnie mnie ujęło, zrobiło na mnie wrażenie? I doszłam do konstatacji, że w każdym było coś, co mnie złapało za serce, zastanowiło, przyprawiło o uśmiech – czasem wymowny. Każde miało to swoje „coś”. Zacznę jednak od środka. „Tramwajarczyk” i „Moja piękna teściowa”, opowiadania, które potwierdziły kolejny raz moje spostrzeżenia, że młodość spędzona nawet w najgorszym czasie, jest zawsze wyjątkowa. Bo młodość jest cudownym, krótkim epizodem, często mitologizowanym, podczas którego ucząc się żyć, musimy podejmować najtrudniejsze życiowe decyzje, zupełnie bez kompetencji. Ale to także czas pierwszych uczuć, często tych najważniejszych w życiu. Czas okrywania świata z naiwnością, która pozwala wszystko widzieć w lepszych barwach. To przełomowe momenty, chwile i znaczący ludzie.

Był rok 1954, w którym Ludvík Malota skończył osiemnaście lat. Historyk stwierdziłby może, że lata pięćdziesiąte nie należały do najlepszych w naszych dziejach, ale od Ludvíka nie można żądać, aby podzielał tę opinię. Był szczęśliwy. Właśnie wyszedł zwycięsko z dwóch ważnych życiowych prób: zdał maturę, której bał się jak diabli, i dostał się na studia. A do tego właśnie zaczęły się wakacje.

Te dwa opowiadania łączy też to, że ogromną rolę gra w nich historia. Historia w ogóle jest ważna w tym zbiorze. Dramatyczne chwile w historii Czechów mają tu swoje odbicie. Svěrák jasno artykułuje to, o czym ludzie dawniej mieli odwagę tylko szeptać. Na przykład o tym, że „samobójstwo” Jana Masaryka to w rzeczywistości kolejna defenestracja. Pokazuje, że człowiek może znaleźć się w trybach historii zupełnie niechcący i z ogromnymi konsekwencjami dla dalszego życia. Myślę, że tu pojawiają się te punkty wspólne polsko-czeskie, szczególnie w kwestii rozumienia życia w ustroju komunistycznym. Na przykład, czym jest donos, który może złamać życie. Jednak Svěrák potrafi przełamać dramatyczne momenty, rozładowuje je niespodziewanie kadrem przepełnionym codziennością, zwykłymi sprawami, uczuciami czy śmiesznością zdarzeń.

W „Tramwajarczyku” wyławiałam też te wspomniane przyjemne obrazki… konkretnie z Pragi. Tramwaje, place, ulice. Te współczesne i te z dawnych lat. Obrazki z codziennego, zwykłego życia. Tego przed i po pracy. Ale i w nim nie brakuje poezji. Ludvík, nasz tramwajarczyk tworzy poezję, może nie do końca zrozumiałą, ale jednak. (Nie wiem właśnie, czy nie powinniśmy uznać, że w tym zbiorze są jednak dwa wiersze, jeśli Ludvíka potraktujemy jako alter ego autora. Ale czy autor chciałby wprost przyznać się do tej poezji, która nie może naleźć uznania? :))

Wczoraj i dziś, to ważne zestawienie w tekstach Svěráka:

W owych czasach Praga nie wyglądała latem tak jak dzisiaj. Nie musiała się bronić przed nawałą zagranicznych turystów, pragnących za wszelką cenę sfotografować Hradczany czy Tańczący Dom, gdzie wtedy ział jeszcze lej po bombie z 1945 roku. Stolica latem niemal zupełnie się wyludniała. Na hulajnogach po chodniku jeździły tylko dzieciaki. Gdyby wtedy, jak dzisiaj, na hulajnogach pędzili również dorośli brodaci mężczyźni, z pewnością pozamykano by ich w domu wariatów.

Historia wczoraj i dziś, podobnie zestawiona. Dobrze wybrzmiewa ten wątek w opowiadaniu „Generał”, przywołujący udział Czechów w Bitwie o Anglię. Tytułowy generał musi się skonfrontować z młodzieżą szkolną, która niespecjalnie historią się interesuje, a często myli podstawowe fakty. Liczy się dla nich to, co dziś. Na przykład mecz koszykarski. Historia wydaje się tak daleka i obca, że aż niemożliwa.

W przewrotny sposób autor proponuje kreatywne rozprawianie o historii w opowiadaniu „Ruina”. Uśmiech nie opuszczał mnie od pierwszych zdań, po ostatnie. Wszystko można sprzedać, jeśli się dobrze opakuje. Pozostaje pytanie, czy tak wolno w przypadku historii? Co szkodzi, a co jest jeszcze dopuszczalne i krzywdy nie czyni? Jeśli w do ruin pewnego zamku wprowadzi się postacie i rzeczy, których tam nigdy nie było, ale zyska na turystyce i zainteresowaniu lokalną historią? Stworzy legendy i nowe podania… Powraca tu do mnie myśl o zmyślonym czeskim bohaterze Cimrmanie… 🙂

Wśród tych ośmiu opowiadań jedno szczególnie przykuwa uwagę. „Rzeki”. Mini-kryminał z puentą, która rozbiła nastój niemal detektywistycznego śledztwa – w drzazgi. Przynajmniej u mnie zwieńczyła lekturę głośnym śmiechem (choć wcześniej do śmiechu nie było – aż tak bardzo :)). Tak, Zdeněk Svěrák jest mistrzem zestawień, zakładania pułapek, wodzenia czytelnika za nos i składania obietnic zachowania powagi – niestety bez pokrycia. A może dzięki Bogu?!

Z opowiadania, które otwiera zbiór zatytułowanego „Okienko” (to nazwisko bohatera, które szczególnie w dzieciństwie sprawiało mu wiele trosk), moją uwagę przykuło zdanie:

Ojciec pocieszał mnie: „Mirku, mamy szczęście, że urodziliśmy się w Czechach. Na Morawach moglibyśmy nazywać się Okieneczko”.

W Czechach? Czyli gdzie? A Morawy, to nie Czechy? Cóż, Czeska Republika składa się z Czech, Moraw i Śląska, godło państwa obrazuje ten podział. Ale rzecz leży jeszcze w czymś innym. W języku czeskim, który potrafi „wyglądać” inaczej w Czechach, na Morawach, czy na Śląsku. Prawdziwa zmora tych, którzy się do czeskiego przymierzają 🙂 Cóż, podziały geograficzne mają swoje językowe konsekwencje. 🙂 W przypadku czeskiego – znaczne! A do zdrobnień Czesi mają swego rodzaju predylekcję lub po prostu je lubią 🙂

Dwa opowiadania, o których jeszcze nie wspomniałam „Nocne niebo” i „Pies” o życiu i jego ścieżkach są właśnie, pierwsze niefabularyzowane, a mimo to miejscami bardzo zabawne. Drugie fabularyzowane i jakby trochę trawestacja, bo o psie, który jeździł samodzielnie pociągiem, do Pragi. Autor sprawnie miesza to, czego sam doświadczył z tym, co … „skonfabulował”, przybierając różne postacie, bawiąc się formą, językiem, zabawnymi konceptami.

Pierwsze zdania z opowiadania „Noce niebo” potraktuję jako puentę do mojego rozprawiania o „Opowiadaniach i wierszu”:

Opowiem wam historię z życia wziętą. Żadnego fabularyzowania, żadnego zastanawiania się, czy jest wystarczająco zabawna. Nic z tych rzeczy. Po prostu opiszę, co mi się przydarzyło.

I co przydarzyło się Czechom w wymiarze narodowym. Wiersz „Opis egzekucji” jest dopełnieniem historycznego spojrzenia. Plac Wacława widział sporo znaczących i dramatycznych momentów historii. Czy da się lekko zdmuchnąć te potworności, wspólnie, z całym narodem? Zdmuchnąć, wzbudzając razem wielki wiatr historii? Zabezpieczyć i obronić jej bohaterów, oddalić katów? Poezję zostawiam państwu do osobistych rozważań, a może i filologicznych rozbiórek. To bardzo wymowny wiersz. Przewidująco „aksamitny”.

Wierszowana puenta daje piękny literacki remis: osiem do jednego. Proza zrównoważona poezją.

Editress

“Każdy przekład jest klęską…” – rzecz o trzech wybitnych tłumaczkach.

Trzy tłumaczki / Krzysztof Umiński ; [projekt okładki i stron tytułowych, opracowanie graficzne i typograficzne Anna Pol]. Wydanie pierwsze. – Warszawa : Marginesy, 2022. – 333, [3] strony : faksymilia, fotografie, portrety ; 23 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Tytuł, który zaproponowałam jest może trochę jak oksymoron, ale inspirowany słowami jednej z bohaterek omawianej książki “Trzy tłumaczki” Krzysztofa Umińskiego. Bo to opowieść o żmudnej walce z żywiołem słowa i o wybitnych osobowościach, które umiały do tej walki stanąć. Czasem nierównej i toczonej w trudnych warunkach.

Dłubanie godzinami w jednym zdaniu. Szukanie najlepszej wersji. Jak oddać niuanse, trafić w sens i przekaz autora? Nie pozostaje nic innego, jak rozkładać na czynniki pierwsze, czasem wymaga tego nawet jednosylabowe słowo. Słowo zamienione na słowo? Nie, czasem jedno słowo, wymaga trzech innych lub słowotwórczej inwencji. Zapełniają się notesy możliwymi interpretacjami, naprowadzającymi śladami. Tak w bólach rodzi się przekład. Rzetelny, uczciwy, z baterią dobrych słowników w pogotowiu. Trzeba kochać takie zajęcie, aby uczciwie się mu oddać, z myślą o czytelnikach, mając na uwadze jakość, bo zdecydowanie wciąż nie o pieniądze tu chodzi… Nawet dziś, choć po II wojnie światowej, kiedy bohaterki Krzysztofa Umińskiego rozpoczynają karierę w przekładzie – pieniądze za prace translatorskie były jeszcze bardziej nędzne. Lektura listów Joanny Guze, jednej z bohaterek książki, które świetnie dokumentują perypetie życiowe tłumaczki, doskonale obrazuje, z czym musiała się zmagać młoda kobieta, samotna matka, aby uprawiać swój zawód i przeżyć. Czasem trzeba było tłumaczyć książki, które „splendorów i stanowisk” nie przynosiły. Na marginesie tego wątku Krzysztof Umiński pyta: „za co odpowiada tłumacz? Czy tylko za jakość swej pracy? Czy również za idee, które niesie przetłumaczona przezeń książka?”. I przywołuje współczesną dyskusję w środowisku tłumaczy, którą wywołał Jerzy Jarniewicz, sugerując, że tłumacz odpowiada za to jak tłumaczy i co tłumaczy. Z tym polemizował Rafał Lisowski, który stwierdził, że niewielu tłumaczy ma realny wpływ na to, co się przekłada, a “żyć z czegoś trzeba”. Sam Umiński podsumowuje to tak:

„Przyznaję, bliższy jest mi maksymalizm Jarniewicza. Uważam, że tłumaczyć warto wtedy, kiedy się książkę uważa za cenną, inaczej człowiek świadomie uczestniczy w zaśmiecaniu świata. A przecież sam więcej niż raz sprzeniewierzyłem się tej zasadzie (m.in. próbując zarobić na pisanie tej książki) i wiem, że czasem trudno uniknąć tłumaczenia książek głupich i złych. Zwłaszcza gdy ktoś żyje wyłącznie z przekładu. Lub jest debiutantem. Lub samotnie wychowuje dziecko”.

Zawód trudnych wyborów, obarczony pasją, która, aby mogła trwać, czasem wymaga kapitulacji wobec słabszych tytułów. A mimo to, Joanna Guze, Maria Skibniewska i Anna Przedpełska-Trzeciakowska zapisują się w historii polskiego przekładoznawstwa jako wybitne tłumaczki, które „sprowadziły” do Polski wielu wybitnych autorów i ich utwory. Powieści już kultowe, bez których nie można wyobrazić sobie literatury – „Trzej muszkieterowie”, „Hobbit”, „Dżuma”, „Duma i uprzedzenie”…

Opowieść o tych trzech kobietach-tłumaczkach jest również opowieścią o bardzo trudnych czasach. Autorowi udało się odmalować los tych kobiet i jego tło. Mocne, ekspansywne, naznaczające. Listy Joanny Guze to skreślony na papierze zapis trudnych lat powojennych, obraz państwa, w którym o wszystko, nawet o najbardziej podstawowe sprawy bytowe, trzeba było się „szarpać”. Ale nie tylko proza życia się w nich zamyka, bo także piękny zapis życia literackiego, kulturalnego. Korespondencja z Julią Hartwig, Andrzejem Vincenzem, Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, Józefem Czapskim, Andrzejem Kijowskim.  Bardzo interesująca jest część poświęcona tłumaczeniu powieści Alberta Camusa, z którym tłumaczka nawiązała kontakt korespondencyjny. Wszystko na tle przeobrażeń politycznych w Polsce, które raz zezwalały, raz zabraniały wydawać konkretnych autorów. Umiński oddał również sytuację Camusa we Francji i jego sporów z Sartrem, a także polską recepcję jego powieści.

Joanna Guze „dostarczyła” wielu znakomitych tytułów z literatury francuskiej. Żeby się o tym przekonać, wystarczy rzucić okiem na zestawienie tłumaczeń, które podsumowuje rozdziały poświęcone tej tłumaczce. Po niej przychodzi nam przyjrzeć się Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Uczestniczka powstania warszawskiego, anglistka, najczęściej łączona jest z powieściami Jane Austin, które mogła z sukcesem tłumaczyć, między innymi dzięki mamie, która mając kontakt z dawną arystokracją, wspomagała tłumaczenie dialogów czy fraz w rodzaju „two courses”, ale sama tłumaczka zebrała także pokaźny zbiór książek o Jane Austin i jej czasach. Żeby przygotować dobry przekład, potrzebny jest szeroki kontekst. I czynnik ludzki. Stąd uważam, że sztuczna inteligencja jeszcze długo nie zastąpi tłumacza „z krwi i kości”. Bo czy AI będzie wiedziała, że dawniej „two courses” oznaczało „rybę i pieczyste”?

Umiński przedstawia także strategie tłumaczki w wyborze rozwiązań, wskazuje na jej warsztat, czasem konieczność obrony swoich wyborów przekładowych. Porównuje z innymi tłumaczeniami. Ile kłopotu może sprawić sam tytuł, interesująco opisuje przy okazji Faulknera i jego powieści, którą znamy pod tytułem „Wściekłość i wrzask”.

„Uważam, że każdy przekład jest klęską. Właściwie chodzi o różnicę punktów w tej przegranej, żeby była jak najmniejsza” – mówi Anna Przedpełska-Trzeciakowska i pewnie wielu tłumaczy może się pod tymi słowami podpisać. Nie da się tłumaczyć bez strat, a nieprzekładalność jest zmorą tłumacza, który dokonuje nadludzkich wysiłków, aby choć trochę oddać „sens i treść”.

Trzecia z bohaterek Umińskiego to Maria Skibniewska, znana jest z tłumaczeń Tolkiena. Poza jej dorobkiem translatorskim, o niej samej niewiele można powiedzieć i autor skupił się głównie na jej dorobku.

„Rozziew między astronomicznym dorobkiem przekładowym Skibniewskiej a znikomością śladów, jakie po niej pozostały, poraża. Trudno przez chwilę nie pomyśleć, że coś jest na rzeczy. Że chciała zniknąć, rozpuścić się w przekładzie.”

Skibniewska wiodła samotniczy tryb życia, oddana przez wiele godzin codziennemu przekładowi. Bezdzietna wdowa wypełniała czas pracą. Tłumaczyła z francuskiego i angielskiego. Ale przede wszystkim w pamięci funkcjonuje jako pierwsza tłumaczka dzieł Tolkiena. Tolkienowskie pierwsze przekłady to bardzo ciekawy wątek w książce Umińskiego. Interesujące jest także to, jak autorzy uczestniczą w procesie przekładu swoich książek na inne języki. Czasem bywa to obezwładniające. Tolkien przede wszystkim dawał instrukcje dotyczące nazw własnych i bardzo mu zależało, żeby trzymać się jego propozycji nazewnictwa.

Camus, Dumas, Austin, Faulkner, Tolkien, Salinger, Wolfe, Sillitoe, Updike, James, Dickens, Bradbury, Malraux…. i jeszcze wielu innych. Byli szansą, ucieczką od szarości i koszmaru życia w państwie komunistycznym. Uciekały tłumaczki, a po nich – czytelnicy. Okładki pierwszych wydań można zobaczyć w “Trzech tłumaczkach” Krzysztofa Umińskiego – książce o literaturze, jej celach, wartościach. Książce o żmudnej, cichej pracy tłumaczy, tak często niedocenianej, a która „kosztuje”.  Ilu bohaterów, ile akcji, zdarzeń ominęłoby naszą wyobraźnię już od dzieciństwa, gdyby nie tłumacz.

“Trzy tłumaczki” znalazły się w finale Górnośląskiej Nagrody Literackiej “Juliusz”, trzymam kciuki, aby październikowe rozstrzygniecie konkursu przyniosło Krzysztofowi Umińskiemu zadowolenie 🙂

Editress

Czytelniczy letni prowiant

Chyba nikomu nie umknęło, że nadeszło wreszcie lato, dla wybrańców wakacje :),  a dla „mniej wybranych” wizja urlopu. Może mi się zdaje, ale to chyba całkiem dobry czas dla książek. Papierowych, elektronicznych, audiobooków – forma nieważna. Można nadrabiać zaległości. Kiedyś to był również dobry czas dla przewodników turystycznych, szczególnie gdy ktoś samodzielnie planował wyjazdy. Podróżowanie z papierowym przewodnikiem może nie jest już dziś tak popularne. Tyle informacji jest w sieci. Czasem zdawkowe wskazówki wystarczają. Szkoda. We wszystkich przewodnikach, które mam na półkach są ślady każdej podróży – bilety, ulotki… Archiwizacja wspomnień.

Po lekturze tekstu Josefa Kroutvora w “Toposie (1-2 2023)” – O kawiarniach Pragi, mam w sobie jeszcze więcej pewności, że warto jednak zadać sobie trochę trudu. Wyszperać, wyszukać, odnaleźć w źródłach, po które rzadko się sięga. Wyjść nawet poza klasyczny przewodnik. Ten nostalgiczny esej o praskich kawiarniach, których już nie ma, zasiał we mnie myśl, żeby spróbować inaczej – patrzeć, zwiedzać, odkrywać. Może właśnie pójść trasą tego, czego już nie ma? A może śladami kogoś, kto rozpływa się już tylko w historii (w tym samym numerze “Toposu” Przemysław Dakowicz opisuje Pragę jako “miejsce postojów” Mozarta – może warto je zobaczyć)?

Albo odkryć miejsca pozornie dobrze znane w innym świetle. Dać sobie opowiedzieć miasto, zabytki z nowej perspektywy, nie “jak zwykle”? Tak, jak robi to Michał Rożek w “Nietypowym przewodniku po Krakowie”. Postawmy na nietypowość wrażeń, starannie dobierając książki, czasopisma i delektując się swoim wyborem.

Fot. Dom Książki/Editress

Bo latem czyta się inaczej. Lektura inaczej smakuje i inaczej odkłada się w pamięci. Chyba życzliwiej patrzę na “wakacyjne” fabuły, rzadko trafiam na kiepskie historie, a może jest to właśnie kwestia dobrego przygotowania czytelniczego prowiantu? Tak, na pewno warto dobrze się przygotować. Dobra powieść to podstawa. Musi być wśród urlopowych lektur. Tomasz Różycki i jego “Złodzieje żarówek” to znakomita kompania. Porzućcie nadzieję, wy, którzy wychodzicie na blokowy korytarz… w czasie późnej komuny. Cóż, dziś to podróż w czasie, ale jaka! Tomasz Różycki ma na to swój pomysł i doskonale go realizuje. Jest “straszno”, wesoło i nawet sentymentalnie. Bardzo chciałabym skreślić zdecydowanie więcej słów o tej powieści z kilku powodów. W tym prywatnych. Mam nadzieje, że w czasie urlopu się uda – urlopu, którego zmitologizowany czas, ma cechy gumy 🙂

Drugi skok w czasie polecam zrobić z Wacławem Holewińskim i jego powieścią “Cieniem będąc, cieniem zostałem”. Ta powieść również wymaga dłuższego tekstu. A w zasadzie jej bohater, Karol Jaroszyński i epoka, w której żył. Holewiński wydobywa z kart historii fenomenalną osobowość, Polaka, który odniósł oszałamiający sukces w czasach, które zadawać by się mogło, nic nie mają do zaoferowania. Zabory, I wojna światowa. “Karol Jaroszyński – postać, która fascynowała mnie od kilku lat. Najbogatszy Polak w historii. Ktoś przeliczył jego majątek i porównał z majątkiem obecnie najbogatszego. Ten ostatni ma ledwie dwadzieścia procent tego, co miał Jaroszyński. Wydaje się, że wszędzie na świecie, choćby tylko z racji bogactwa, byłoby o takim człowieku głośno. W Polsce prawie nikt go nie zna. Zapomniano? Dlaczego?” – pisze w posłowiu Holewiński. Cieszę się, że autor zadał sobie trud prześwietlenia życiorysu Jaroszyńskiego, aby przedstawić losy tej postaci w beletrystycznej formie. Pasjonująca opowieść. Świadomość, że czytamy o losach człowieka z krwi i kości, jeszcze bardziej dodaje rumieńców lekturze. Pierwszorzędnie odmalowany jest również historyczny sztafaż, który jest jednak czymś więcej, niż tylko tłem.

Fot. Dom Książki/Editress

I kolejny skok, żeby rozgrzać “little gray cells”, jak mawiał Hercules Poirot, którego śledztwa w nowych szatach okładkowych odświeża Wydawnictwo Dolnośląskie. W małych szarych komórkach mózgu spoczywa rozwiązanie każdej tajemnicy – mówi niezwykły Belg, który już na zawsze będzie dla mnie miał twarz Davida Sucheta. Cytaty z Poirota, zebrane z okazji 125. rocznicy urodzin Agathy Christie doskonale wygimnastykują mózg i wprawią w dobry nastrój. A to się przyda, aby zasiąść do kolejnej lektury. Debiut powieściowy Juliusza Machulskiego “Wisząca małpa”. Książka, która ma wszystko – detektywistyczne zawiłości, wątek szpiegowski, znakomicie naszkicowane historyczne tło (Polska, rok 1961), detale epoki, niezapomniane postacie, doskonałe dialogi i humor! Cały Juliusz Machulski. Nie zaskakuje, że spod pióra świetnego filmowca wychodzi pierwszorzędna fabuła. A okładka zaprojektowana przez córkę autora świetnie się wkomponowuje w lato z kryminałem.

Fot. Dom Książki/Editress

Bo chciałam dodać, że okładki mają znaczenie. “Samotny dom” zostawiłam sobie na wakacje właśnie z powodu okładki 🙂

Fot. Dom Książki/Editress

A i z lektur młodzieżowych również odłożyłam coś extra! Tym razem nie okładki decydują, choć też są zachęcające 🙂

Fot. Dom Książki/Editress

At last but not least! Czyli poza beletrystyką. Tak, tu również zapewniłam sobie dobry tytuł. “Trzy tłumaczki” Krzysztofa Umińskiego, książka nominowana do Górnośląskiej Nagrody Literackiej “Juliusz”. To trzy życiorysy kobiet, które “sprowadziły” do Polski klasykę francuską i anglosaską (Tolkien, Camus, Austen, Faulkner) – Joanna Guze, Maria Skibniewska i Anna Przedpełska-Trzeciakowska. Niezmiennie fascynując się procesem przekładu, przeczytam z przyjemnością. Tym razem w e-booku.

Fot. Dom Książki/Editress

Zatem, prowiant czytelniczy na wakacje jest. Życzę Państwu, aby lato było kapryśne tylko w lektury, kapryśne w pozytywnym sensie – nietypowe, zaskakujące, poszerzające horyzonty, urozmaicone. Ja postaram się, aby takie było. Wszystko skrupulatnie zapiszę w letnim notesiku. Potem może się nawet z Wami tym podzielę…

Fot. Dom Książki/Editress

Editress

Z dobrego serca powiem ci, jak myśleć!

Mąciciel / Paweł Beręsewicz. Wydanie I. – Łódź : Literatura, 2023. – 204, [4] strony ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Każdą nową powieść Pawła Beręsewicza witam z przekonaniem, że oto ponownie spotkam się z literaturą, która mnie zaskoczy, zafascynuje, mądrze oczaruje i wywoła uśmiech na twarzy. I już na stracie mogę powiedzieć, że i tym razem nie doznałam zawodu! „Mąciciel” wspaniale zamącił mi w głowie! Mam teraz o czym myśleć i mogę się „pozastanawiać” do woli. Własnej woli, wolnej woli, niczym nieskrępowanej woli… wol… Wolność osobista mi to gwarantuje! Wolny umysł wykonuje! A zatem rozgryzam literacko „Mąciciela” i mówię przyszłym czytelnikom, co należy z tej lektury szczególnie zapamiętać, wziąć sobie do serca, zapisać w notatnikach na czerwono i niebiesko. Na niebiesko to, co dobre i poprawne, na czerwono, to co złe i do odrzucenia. Wskażę dokładnie punkty newralgiczne, treści bezpieczne i niebezpieczne. Proszę mieć na to szczególne baczenie!

Dobrze. To oczywiście „wolne żarty”! Przepraszam, za cztery ostatnie zdania w pierwszym akapicie, coś (lub ktoś) zmąciło mi umysł… Drodzy czytelnicy, czytajcie jak chcecie, ale przeczytajcie, bo warto! Delikatnie chciałam przemycić atmosferę „Mąciciela”, sygnalizując tym samym, co czeka każdego, kto wejdzie w fabułę Pawła Beręsewicza. A czeka go niemały zamęt, zmącenie i mnóstwo pytań, na które odpowiedzi niech szuka najlepiej sam! Jest w tej powieści coś z klimatu „Aplikacji”, wcześniejszej powieści autora, obie wyraźnie i z powodzeniem skręcają w dystopijne rejony. Myślę zatem, że tematyka i styl opowiadania są doskonałą propozycją dla młodego czytelnika.

Przyznaję, że autorowi idealnie udało się oddać to, co dotyka nas w sferze wzajemnej komunikacji, panującej dezinformacji, dyktatu różnej maści poprawności. Wdzierającej się z coraz większą bezczelnością cenzury, narzucaniu jedynie poprawnej wizji świata, stylu życia, idei i wartości. Nie są to komfortowe warunki dla rozwijających się osobowości, które z braku doświadczenia, jeszcze dotkliwiej odczuwają wszelkie eksperymenty, które różni „mąciciele” przeprowadzają na naszych  „żywych organizmach” –  głównie w umysłach. Opowieść toczy się w nieokreślonym czasie, możemy się domyślać, że sięga przyszłości, którą dziś możemy tylko przeczuwać i prognozować. Ta nie jawi się kolorowo. Przesłanki, znaki i symptomy mamy już dziś, w naszej codzienności.

Autor doskonale wypunktował również tę „plemienność” sądów, która dzieli ludzi w różnych sferach życia. To stłamszenie myślenia i jednocześnie dyskusji, której w zasadzie nie ma. Zostaje tylko odbijanie się od jednego fejku do drugiego. No i te przysłowiowe dobre chęci, którymi niejedno ludzkie piekło jest wybrukowane… Z dobrego serca powiem ci, jak myśleć.

Jonasz Kurowski, główny bohater, ma tę szczególną cechę zwaną „umysłowym wiercipięctwem”, które rozpycha obowiązujące szablony. To przepustka do samych problemów, szczególnie w szkole. W świecie bohatera są na to sposoby. Naświetlanie promieniami, które skutecznie ustawią każdego do obowiązującego pionu. Poznajemy Jonasza, gdy przed koniecznością takiego zabiegu staje. Niechętnie i wielką obawą. W ostatniej –  mogłoby się wydawać –  chwili, piętnastolatek otrzymuje koło ratunkowe, które również tylko się wydaje ratunkiem. Bo w „Mącicielu” niczego nie można być pewnym. Skala manipulacji jest potężna i trzeba przyznać, że autor ma niezły rozmach we wprowadzaniu czytelnika w błąd, ślepe uliczki, labirynty, dziurawe płoty, a nawet spróchniałe pnie. Korzysta przy tym obficie z najnowszej technologii i technik zmącenia, które pewnie są pieśnią przyszłości.

Ale, ale…to, co wydaje się technologicznym zbawieniem świata, bywa jego kamieniem młyńskim u szyi. To, co budzi nakazany i jednocześnie fałszywy lęk, może być początkiem czegoś dobrego. Nie da się wszystkiego poukładać jednoznacznie. Często trzeba się zdawać na własną intuicję, wewnętrzny kompas wartości i zdobytą już wiedzę. Choć i ta bywa często polem manipulacji. Co zatem zrobić? Myślę, że czasem i dorośli tego nie wiedzą. W powieści Pawła Beręsewicza nie prezentują się aż tak wzorowo i sami solidnie mącą wodę. Sobie i innym.    

 Muszę przyznać, że „Mąciciel” nie jest łatwą lekturą, zdecydowanie stawia  przed czytelnikiem wymagania. I to mnie bardzo cieszy. W rekomendacji „Mąciciela” Katarzyna Wasilkowska pisze: Samodzielne myślenie staje się deficytem –  mam nadzieję, że ta powieść zmniejszy ten deficyt.   

Editress

Dzieci i ich dorośli

Butelka taty / Artur Gębka ; ilustracje Agata Dudek. Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2023. – 60, [4] strony : ilustracje ; 25 cm.

Radio Zapomnianych Dzieci/ Anja Portin; z języka fińskiego przełożyła Katarzyna Aniszewska. [ilustracje Miila Westin] Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2023. – 280, [4] strony : ilustracje ; 22 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Dużo trosk i kłopotów przysparzają dorośli dzieciom. Potrafią poważnie poturbować młodych adeptów życia, którzy nagle muszą stanąć oko w oko z dylematami i problemami, wobec których są kompletnie bezradni. Do których nie mają klucza, ani kompetencji życiowych.    
Tuż przed nadchodzącym Dniem Dziecka takie refleksji naszły mnie po lekturze doskonałych opowieści, „Butelka taty” Artura Gębki i „Radio zapomnianych dzieci” Anji Portin. Dały mi te książki wiele do myślenia i jednocześnie zachwyciły stylem, nietuzinkowymi konceptami, które tworzą niezapomniane opowieści o sprawach bardzo ważnych i w gruncie rzeczy trudnych do opowiedzenia – biorąc je na warsztat literacki, łatwo bowiem wpaść w pułapkę banału, powtórzeń, stereotypowych obrazów lub w czarny, niestrawny dramatyzm.

Zacznę od niewielkiej fabuły, jaką jest „Butelka taty”. Sposób, w jaki Artur Gębka opowiedział o problemie alkoholowym w rodzinie, to absolutne mistrzostwo! Metafora butelki, która rozgaszcza się w dotychczas spokojnym domu, jest niby prosta, ale daje niesamowity, zaskakujący w efekt, który jest po prostu piorunujący. Często w obiegowych rozmowach, w odniesieniu do alkoholizmu, mówimy o „zaglądaniu do butelki”, czy „wylądowaniu na dnie”. A co jeśli butelka staje się w sposób dosłowny lokatorem, najpierw mała, ignorowana, rośnie i wypełnia wszystko, zabiera przestrzeń, zabiera kontakt? Zasłania, izoluje, dominuje i odpycha. Skąd się wzięła w życiu taty Wojtka? Jakim cudem tak się rozrosła, zabierając przestrzeń do zabawy na dywanie, gier rodzinnych czy tańca?

Każdego dnia butelka czuła się coraz pewniej. Wojtek z niepokojem obserwował, jak przesuwała się w głąb salonu. Przestała się ukrywać.
 – Mamo, dlaczego ona z nami mieszka? – zapytał któregoś dnia chłopiec.
 – Nie zwracaj na nią uwagi – odparła krótko mama, omijając szklany przedmiot jak coś, co nie ma żadnego znaczenia.  

I tak butelka, początkowo ignorowana, staje się głównym i dominującym członkiem rodziny. Wspaniałe jest to, że autor ucieka od wszelkich ocen postaci. Nie oskarża, pokazuje rodzinny dramat, który przeżywają wszyscy. Różne są motywy, dla których dorosły zapada się w alkoholowy nałóg. Autor doskonale wydobył cierpienie całej rodziny i zaproponował koło ratunkowe ojcu, który znalazł się na dnie szklanego potwora.

Znakomite ilustracje Agaty Dudek dopełniają całości. Graficzno – typograficzne rozwiązanie dodatkowo wzmacnia przekaz i wciąga emocjonalnie czytelnika w problemy Wojtka i jego rodziców. Od momentu, gdy pojawia się zuchwała butelka, tekst zaczynają pokrywać zielone plamy, które stopniowo, z rozwojem zdarzeń, coraz bardziej zalewają tekst, aby zupełnie przykryć biel stron. Kleksy te zwracają na siebie uwagę i „przeszkadzają” na swój sposób czytelnikowi, który razem z rodziną Wojtka zostaje osaczony przez nieszczęsną butelkę i jej płynną zawartość, która zalewa spokój i zakłóca codzienność. I czytanie.

W fińskiej powieści „Radio zapomnianych dzieci” Anji Portin, w tłumaczeniu Katarzyny Aniszewskiej, nieszczęsne butelki również odegrają rolę, ale nie tylko one. W tej powieści dorośli-rodzice porzucają swoje role z różnych powodów, zapominając o własnych dzieciach, które zdane są tylko na siebie. Na szczęście… do czasu. Znajdą się bowiem odpowiedzialni dorośli, z „wrażliwym uchem”, którzy wychwycą ciężkie dziecięce wzdychanie, gdy samotność i problemy zupełnie przygniotą. Tak jak Alfreda, głównego bohatera tej opowieści, który pewnej nocy swoim przepełnionym rozterkami wzdychaniem, dotknie wrażliwego ucha Amandy, roznosicielki gazet, właścicielki starego domu z jabłoniowym sadem, która wnieście w życie chłopca i jemu podobnych dzieci wszystko, co najważniejsze i najpotrzebniejsze, aby szczęśliwe dorosnąć.

Dzięki staremu odbiornikowi radiowemu, „Zapomniane Dzieci” – w różnym stopniu porzucone, zaniedbane emocjonalnie – odnajdą nadzieję, pokrzepiające słowo, które Alfred, przy pomocy Amandy będzie nadawał na falach radiowych, tylko im znanych.  

W życiu Alfreda zrobi się baśniowo, magicznie, czasem zabawnie, a na pewno przytulnie. A także smacznie. Ile można jeść sucharki z kiszonymi ogórkami i popijać paskudną herbatą? U Amandy, w towarzystwie kota i wyjątkowego kruka będzie można zjeść gorącą zupę i mnóstwo odmian pysznych jabłek. Toczyć ważne rozmowy i zrobić wiele dobrego. Spróbować zrozumieć też swoich nieudolnych rodziców, którzy czasem nawet nie wiedzą, że krzywdzą.

Pokrzepiające lektury, z wielkim ładunkiem emocji. Zastanawiam się, jakie wrażenie zrobią na młodych czytelnikach, skoro na tych starszych robią kolosalne! (mówię za siebie :)) I jak wiele dzieci znajdzie w nich swoje odbicie, niestety…

Editress

Majówka

Gdy zbliża się majówka i masz bardzo okazałe plany czytelnicze…

Ale podskórnie wiesz, że nie wszystko się powiedzie…

I tak się nie zrażaj! :):):)

Jedna z tych książek (+czasopismo) już przeczytana i niebawem pojawi się o niej klika słów na domksiazki.net.pl

Fot. Dom Książki/Editress

A ty? Dlaczego czytasz książki?

O kocie, który ratował książki / Sosuke Natsukawa ; tłumaczenie Anna Zalewska. Tytuł oryginału: Hon o mamorō to suru neko no hanashi, 2017 Wydanie I. Kraków : Flow books, 2023. 265, [7] stron ; 20 cm.

fot. Dom Książki/Editress

Na okładce informacja, że trzymam w ręku międzynarodowy bestseller. To chyba dobrze, że książka o książkach i czytaniu ma tak wielu czytelników na całym świecie? Oznaczałoby to, że pasjonatów czytania jest pokaźna liczba na ziemskim globie.Mamy zatem poważną platformę wiodącą do międzynarodowej dyskusji i porozumienia ponad podziałami 🙂  (Nie chcę myśleć tylko o marketingowych chwytach…).

Tak, ja też bardzo lubię książki o książkach. O księgozbiorach, księgarniach i bibliotekach. Książki pisane przez czytelników, którzy ze swadą opowiadają o swojej pasji i miłości do szeleszczących stron, pięknych okładek i farby drukarskiej – trzy filary „uwielbienia” książki od strony fizycznej. 🙂 Pozostaje jeszcze, kwestia „książkowej duszy”, o której Sosuke Natsukawa pisze jasno, że takowa istnieje. Tchnie ją zawsze czytający.

Jest w książce „O kocie, który ratował książki” sporo „okrągłych zdań”, które nie odkrywają przed czytelnikiem nowych światów, czasem trącą naiwnością, ale padają też pytania, które są dość istotne w kontekście motywacji czytelniczych, jakości czytania, nadprodukcji książkowej, z którą mamy dziś do czynienia i „wypierania książki dobrej przez złą”. Tak, są książki dobre i złe. Podobnie jak filmy, obrazy i inne wytwory kultury.

Tytułowy kot, przypominający tygrysa, pociąga Rintarō, ucznia liceum, spadkobiercę antykwariatu, prowadzonego dotychczas przez dziadka, w tajemnicze labirynty z intencją ratowania książek. Rintarō jako wielki miłośnik czytania daje się w ciągnąć w tę przedziwną znajomość i misje ratownicze, które pozwolą mu jednocześnie uporządkować sytuację życiową. Przepełniony smutkiem po stracie dziadka chłopiec będzie mógł wypełnić stratę i otworzyć się na nowe możliwości.

Nie jest to powieść realistyczna, kot, który mówi, to jednak rzadkość :), ale ta magiczna konwencja, która tworzy ramy dyskusji o książce, jest bardzo atrakcyjna narracyjnie. Nie chcę analizować samej fabuły. Moją uwagę przykuły  bowiem trzy kwestie. Pierwsza – motywacje czytelnicze. Dlaczego czytamy? Popularne są od kilku lat wyzwania  w rodzaju „52 Book Challenge” – pięćdziesiąt dwie książki przeczytane w ciągu roku, czyli jedna na tydzień. Czytanie dla ilości? A co z jakością czytania? Dziadek Rintarō zadaje pytanie, czy więcej warty jest ten, kto przeczytał dziesięć książek niż ten, który przeczytał jedną dziesięć razy? Co przynosi czytanie na akord? Lektura powinna coś w nas zostawiać. Powinna być przepracowana, powinna nam coś wnieść na trwałe, na dłużej. Skłonić do przemyśleń. Ilość czy jakość? Odpowiedź jest oczywista. Przypomina mi się historia czytelniczki, która zamknęła się w pokoju hotelowym w ostatnim dniu roku, aby doczytać książki, które dopełniły jej czytelnicze całoroczne wyzwanie. Szybko kartkowała, skakała, aby osiągnąć ilość. Pomyłka i nonsens. A samo kupowanie książek? Jaka jest motywacja? Snobistyczne gromadzenie? Tego rodzaju pytania i wnioski pojawiają się, gdy bohater trafia do pierwszego labiryntu.

W drugim rozstrzyga się kwestia nadmiaru wydawniczego, efektywności czytania i pragnienia bycia oczytanym, szczególnie w klasyce, która z każdą dekadą stoi coraz bliżej lamusa. Rintarō odbywa rozmowę z naukowcem, który dwoi się i troi, aby skutecznie streścić wszystko, co się da, licząc, że wtedy ocali zapominane tytuły. Wraz z umiejętnością szybkiego czytania streszczone do jednego zdania książki stworzą nieprawdopodobnie oczytane społeczeństwo. W tekście wyraźnie wybrzmiewa sprzeciw wobec wszelkich uproszczeń, streszczeń, które niszczą całą językową maestrię książki, które zubażają, a tym samym nie kształtują, nic nie wnoszą. Dają czytelnikowi produkt pozbawiony zasadniczych wartości.

Labirynt trzeci to wyrzut uczyniony wydawcom, dla których liczy się wyłącznie sprzedaż. Poradniki sprzedające powietrze, chwytliwe slogany, kształtowanie oferty wydawniczej pod wpływem kiepskich gustów, bez poczucia, że książka powinna jednak coś oferować nie tylko silne bodźce, rozrywkę, tanie pocieszenie. A to się najlepiej sprzedaje.

Ludziom, którzy w ogóle nie sięgają po książki, wystarczy przygotować proste informacje w punktach. Jakieś pięć sposobów na osiągniecie sukcesu albo osiem warunków koniecznych, żeby zrobić karierę, i tym podobne. Do samego końca nie zorientują się, że nie zrobią kariery właśnie dlatego, że czytają takie książki.

Tak mówi wydawca w trzecim labiryncie. Gorzka, ale niosąca wiele prawdy pigułka. Czytanie powinno rozwijać. „Trudna” książka jest “trudna”, bo zawiera treści często nam obce. A zatem już nas otwiera na nowe. Trzeba czasem zaryzykować i taką lekturę.

Czytanie nie powinno alienować. O tym przekonuje się Rintarō. Powinno rozwijać, ale i uwrażliwiać na innych. Wędrówki po labiryntach z nadzwyczajnym kotem prowadzą do właściwego, dobrego wyjścia. Bohater odkrywa życie wokół siebie i ludzi, których nawet nie podejrzewał o empatię, troskliwość, której, jak mu się zdawało – nie doświadczał.

Powieść „O kocie, który ratował książki” Sosuke Natsukawy potwierdziła niektóre moje przeczucia, utwierdziła w przekonaniach i zainspirowała do stawiania pytań o jakość i cel naszego czytania, a także o postawy wydawców. Czytając, warto podnosić poprzeczkę. Jest wówczas szansa, że nie skusi nas i nie zwiedzie książka „napisana i wydana wyłącznie dla pieniędzy”, że tak sobie pozwolę strawestować słowa Grzegorza Ciechowskiego…   

Editress

Złudne panowanie

Cesarski zegarmistrz / Christoph Ransmayr ; tłumaczenie Jacek St. Buras. Kraków : Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, copyright 2018. – 268, [3] strony ; 21 cm. (Seria z Żurawiem)

Fot. Dom Książki/Editress

Człowiek i czas. Temat fascynujący i niewyczerpany. Pytania o naturę czasu, jego panowanie nad nami spędzają sen z powiek naukowcom i filozofom. Sądzę, że to się nie zmieni do końca… no właśnie. Początek i koniec, przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Tkwimy w okowach temporalnych pojęć, jesteśmy przez nie zdeterminowani i kusi nas, aby zapanować nad zegarem. Albo przynajmniej poudawać, że możemy bieg czasu spowolnić, a nawet na chwilę zatrzymać. Być panem czasu? Kompletna ułuda. Lubimy to jednak rozważać i mieć nadzieję, że może kiedyś stanie się to możliwe. Czas, jednostka fizyczna, która potrafi być tak subiektywnie odczuwana. Choć mam wrażenie, że ostatnio wszyscy doświadczają jakiegoś upiornego przyśpieszenia.

Ten być może przydługi wstęp jest efektem lekturowego namysłu. Trochę niespodziewanie wpadła mi bowiem w ręce książka austriackiego pisarza Christopha Ransmayra „Cesarski zegarmistrz”, która nie tylko o czasie rozprawia, ale jednak czyni z niego osnowę całej opowieści. Pokazuje żałosną chęć panowania nad czasem i ostateczne poddanie się mu, które staje się przeznaczeniem każdego z nas, bez względu na stan posiadania i społeczną pozycję.

Alister Cox, wybitny angielski zegarmistrz udaje się z ekipą swoich utalentowanych pracowników do Chin, aby tam spełnić zachcianki chińskiego cesarza, którego pochłania fascynacja zegarami. Qíanlóng,  Pan Dziesięciu Tysięcy Lat, przed którym musi się zginać każde kolano, a żaden wzrok nie może dosięgnąć jego oczu, wykłada Coxowi swoje banały o czasie. To jedynie przekonuje zegarmistrza, że chiński cesarz jest tylko człowiekiem, i jak wszyscy jest poddanym czasu, a nie jego władcą. Żałosna chęć posiadania nieograniczonej władzy, jakiej domaga się śmiertelny i ułomny człowiek, może tylko budzić uśmiech politowania.

Zegarmistrz dostaje zlecenie na trzy zegary, które mają mierzyć tempo upływu czasu w różnych okresach ludzkiego życia – dziecka, zakochanych i umierających (czy skazanych na śmierć – cesarz chiński dostarczy zegarmistrzowi możliwość porozmawiania z takimi nieszczęśnikami o czasie, który im został do egzekucji). Istotnie, różnie odczuwamy czas z biegiem lat i z narastającym doświadczeniem.

Alister Cox też ma swoje porachunki z czasem. Przedwczesna śmierć dziecka złamała zegarmistrza i odtąd zmienia się jego postrzeganie upływu kolejnych godzin i lat.

Pięć lat, tylko pięć lat!, dane było przeżyć Abigail z bezmiaru wieczności, i kiedy jej mała trumienka spłynęła w ciemność grobu na cmentarzu w Highgate, jej ojciec kazał usunąć wszystkie zegary, nawet zegar słoneczny na południowej ścianie swojego domu, poza jednym zagadkowym mechanizmem zegarowym, który polecił umieścić na nagrobku córki zamiast marmurowego anioła czy płaczącego fauna.

Ów tajemniczy zegar nazwany Zegarem życia Abigail jest w istocie kolejnym marzeniem człowieka o perpetuum mobile, czyli tak naprawdę pragnieniem nieśmiertelności. Takie właśnie opus magnum Alister Cox będzie konstruował w Chinach. Dzieło, które ma ukoić jego ból po stracie córki i jednocześnie ukochanej żony, która całkowicie go odrzuciła i zamilkła. Alister Cox liczy na uzdrowienie przy pomocy czasu tej od początku „nieproporcjonalnej miłości”. Faye, młoda dziewczyna w zaaranżowanym małżeństwie z dużo starszym mężczyzną, miała dla niego jedynie podziw, ale nie miłość, on zaś kocha ją szaleńczo.  

W czasie wypełnia się nasz los. Czym jest przedwczesność zdarzeń? Co znaczy, że wszystko ma swój czas? Jak się ten los rozkłada na sekundy i minuty, godziny, dni i lata? Każdemu inaczej. Abigail na pięć lat, młodemu pomocnikowi zegarmistrza, Badlerowi tylko na dwadzieścia dziewięć. Ile czasu ma cesarz, Alister Cox, czy Faye?

Cesarz Oíanlóng potrafi wyznaczyć poddanym czas śmierci.  Okrutnej, bestialskiej wręcz. Najbardziej jest zainteresowany zegarem przemijania, bo wydaje mu się, że nad tym zapanować potrafi. Zatrzymać pory roku, zerwać linię życia. I trwanie na wieczność. Perpetuum mobile. Fascynuje i przeraża go zarazem. Mechanizm, który nigdy się nie zatrzyma, przerasta przecież jego wszechmoc i wieczność. Przyjdzie zapewne moment, w którym tyran się zatrzyma, a “ponadczasowy zegar” Coxa będzie odmierzał czas nadal. Czy warto go zatem uruchamiać?

Christoph Ransmayr stworzył fabułę, która płynie w jakimś szczególnym tempie. Autorowi udało się w specyficzny sposób zamknąć w tej opowieści czas i poczucie jego upływania. Nawet dramatyczne zdarzenia mają dziwne „krawędzie”, jakby zasnute, nieostre, bo to nie one są tu najważniejsze. Można odnieść wrażenie „postoju”, zamknięcia w bańce czasu historii dziejącej się w XVIII wieku. Kłania się tu również kunszt translatorski Jacka St. Burasa, któremu udało się tę wyjątkową atmosferę powieści przenieść i zachować.

„Cesarski zegarmistrz” to także opowieść pokazująca zderzenie kultur, miejsca ich nieprzystawalności i mentalnej nieprzekładalności. Opowieść o kochaniu bez wzajemności, o iluzjach, którymi chcemy się karmić i tęsknocie za czymś więcej. Tęsknocie za wiecznością. Tempus fugit, aeternitas manet.

Editress