Złudne panowanie

Cesarski zegarmistrz / Christoph Ransmayr ; tłumaczenie Jacek St. Buras. Kraków : Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, copyright 2018. – 268, [3] strony ; 21 cm. (Seria z Żurawiem)

Fot. Dom Książki/Editress

Człowiek i czas. Temat fascynujący i niewyczerpany. Pytania o naturę czasu, jego panowanie nad nami spędzają sen z powiek naukowcom i filozofom. Sądzę, że to się nie zmieni do końca… no właśnie. Początek i koniec, przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Tkwimy w okowach temporalnych pojęć, jesteśmy przez nie zdeterminowani i kusi nas, aby zapanować nad zegarem. Albo przynajmniej poudawać, że możemy bieg czasu spowolnić, a nawet na chwilę zatrzymać. Być panem czasu? Kompletna ułuda. Lubimy to jednak rozważać i mieć nadzieję, że może kiedyś stanie się to możliwe. Czas, jednostka fizyczna, która potrafi być tak subiektywnie odczuwana. Choć mam wrażenie, że ostatnio wszyscy doświadczają jakiegoś upiornego przyśpieszenia.

Ten być może przydługi wstęp jest efektem lekturowego namysłu. Trochę niespodziewanie wpadła mi bowiem w ręce książka austriackiego pisarza Christopha Ransmayra „Cesarski zegarmistrz”, która nie tylko o czasie rozprawia, ale jednak czyni z niego osnowę całej opowieści. Pokazuje żałosną chęć panowania nad czasem i ostateczne poddanie się mu, które staje się przeznaczeniem każdego z nas, bez względu na stan posiadania i społeczną pozycję.

Alister Cox, wybitny angielski zegarmistrz udaje się z ekipą swoich utalentowanych pracowników do Chin, aby tam spełnić zachcianki chińskiego cesarza, którego pochłania fascynacja zegarami. Qíanlóng,  Pan Dziesięciu Tysięcy Lat, przed którym musi się zginać każde kolano, a żaden wzrok nie może dosięgnąć jego oczu, wykłada Coxowi swoje banały o czasie. To jedynie przekonuje zegarmistrza, że chiński cesarz jest tylko człowiekiem, i jak wszyscy jest poddanym czasu, a nie jego władcą. Żałosna chęć posiadania nieograniczonej władzy, jakiej domaga się śmiertelny i ułomny człowiek, może tylko budzić uśmiech politowania.

Zegarmistrz dostaje zlecenie na trzy zegary, które mają mierzyć tempo upływu czasu w różnych okresach ludzkiego życia – dziecka, zakochanych i umierających (czy skazanych na śmierć – cesarz chiński dostarczy zegarmistrzowi możliwość porozmawiania z takimi nieszczęśnikami o czasie, który im został do egzekucji). Istotnie, różnie odczuwamy czas z biegiem lat i z narastającym doświadczeniem.

Alister Cox też ma swoje porachunki z czasem. Przedwczesna śmierć dziecka złamała zegarmistrza i odtąd zmienia się jego postrzeganie upływu kolejnych godzin i lat.

Pięć lat, tylko pięć lat!, dane było przeżyć Abigail z bezmiaru wieczności, i kiedy jej mała trumienka spłynęła w ciemność grobu na cmentarzu w Highgate, jej ojciec kazał usunąć wszystkie zegary, nawet zegar słoneczny na południowej ścianie swojego domu, poza jednym zagadkowym mechanizmem zegarowym, który polecił umieścić na nagrobku córki zamiast marmurowego anioła czy płaczącego fauna.

Ów tajemniczy zegar nazwany Zegarem życia Abigail jest w istocie kolejnym marzeniem człowieka o perpetuum mobile, czyli tak naprawdę pragnieniem nieśmiertelności. Takie właśnie opus magnum Alister Cox będzie konstruował w Chinach. Dzieło, które ma ukoić jego ból po stracie córki i jednocześnie ukochanej żony, która całkowicie go odrzuciła i zamilkła. Alister Cox liczy na uzdrowienie przy pomocy czasu tej od początku „nieproporcjonalnej miłości”. Faye, młoda dziewczyna w zaaranżowanym małżeństwie z dużo starszym mężczyzną, miała dla niego jedynie podziw, ale nie miłość, on zaś kocha ją szaleńczo.  

W czasie wypełnia się nasz los. Czym jest przedwczesność zdarzeń? Co znaczy, że wszystko ma swój czas? Jak się ten los rozkłada na sekundy i minuty, godziny, dni i lata? Każdemu inaczej. Abigail na pięć lat, młodemu pomocnikowi zegarmistrza, Badlerowi tylko na dwadzieścia dziewięć. Ile czasu ma cesarz, Alister Cox, czy Faye?

Cesarz Oíanlóng potrafi wyznaczyć poddanym czas śmierci.  Okrutnej, bestialskiej wręcz. Najbardziej jest zainteresowany zegarem przemijania, bo wydaje mu się, że nad tym zapanować potrafi. Zatrzymać pory roku, zerwać linię życia. I trwanie na wieczność. Perpetuum mobile. Fascynuje i przeraża go zarazem. Mechanizm, który nigdy się nie zatrzyma, przerasta przecież jego wszechmoc i wieczność. Przyjdzie zapewne moment, w którym tyran się zatrzyma, a “ponadczasowy zegar” Coxa będzie odmierzał czas nadal. Czy warto go zatem uruchamiać?

Christoph Ransmayr stworzył fabułę, która płynie w jakimś szczególnym tempie. Autorowi udało się w specyficzny sposób zamknąć w tej opowieści czas i poczucie jego upływania. Nawet dramatyczne zdarzenia mają dziwne „krawędzie”, jakby zasnute, nieostre, bo to nie one są tu najważniejsze. Można odnieść wrażenie „postoju”, zamknięcia w bańce czasu historii dziejącej się w XVIII wieku. Kłania się tu również kunszt translatorski Jacka St. Burasa, któremu udało się tę wyjątkową atmosferę powieści przenieść i zachować.

„Cesarski zegarmistrz” to także opowieść pokazująca zderzenie kultur, miejsca ich nieprzystawalności i mentalnej nieprzekładalności. Opowieść o kochaniu bez wzajemności, o iluzjach, którymi chcemy się karmić i tęsknocie za czymś więcej. Tęsknocie za wiecznością. Tempus fugit, aeternitas manet.

Editress

Kwitnące wiśnie na półkach

Ukochane równanie profesora = Hakase no aishita sūshiki / Yōko Ogawa ; z japońskiego przełożyła Anna Horikoshi. Wydanie I. – Warszawa : Tajfuny, copyright 2019. – 190, [2] strony ; 20 cm.

Podziemie pamięci / Yōko Ogawa ; z japońskiego przełożyła Anna Karpiuk. Wydanie I. – Warszawa : Tajfuny, 2022. – 286, [2] strony ; 20 cm.

Dziewczyna z konbini / Sayaka Murata ; tłumaczenie z japońskiego Dariusz Latoś. Kraków : Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2019. – 141, [2] strony ; 21 cm. (Seria z Żurawiem)

Fot. Dom Książki/Editress

Początek roku przynaglił mnie do swego rodzaju inwentaryzacji domowej biblioteki. Wynikało to poniekąd z pewnych zawodowych konieczności, ale stało się podwójnie owocne. Z przyjemnością odkryłam bowiem, że rozrasta się półka z literaturą japońską. Również ta wirtualna, bo w e-bookach także kształtuje się ładna reprezentacja literacka z kraju kwitnącej wiśni. Swoją drogą dla książek elektronicznych powinnam podjąć prace ewidencyjne, bo się już gubię i zapominam, jakie skarby posiadam.

Popularyzowanie literatury to szlachetne zajęcie. Doceniam, szanuję i trzymam kciuki za wydawców, którzy podejmują się tego zadania na trudnym polskim rynku. I dzięki temu literatura japońska ma się już całkiem nieźle na naszych księgarskich półkach. Kilka lat temu moje serce zdobyło wydawnictwo Tajfuny, którego książki zachwyciły mnie również od strony edytorskiej. Kruchutka mini forma oddawała klimat tekstów, koncepcja graficzna i typograficzna dopełniały całości. Gdy pierwszy raz wzięłam te wydania w rękę, miałam wrażenie, że dotykam Japonii, chociaż w tym papierowym wymiarze. Drugim japońskim zachwytem były książki z serii „Z Żurawiem” Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego (obecnie marka Bo.wiem). Nie ukrywam, że okładki w wykonaniu Małgorzaty Flis przyciągały mnie jak magnes (okładka ma moc!). Bardzo lubię prace tej ilustratorki. I tak rozpoczęłam nową przygodę literacką.

Zatem przeglądając japoński kącik literacki, wybrałam trzy tytuły, które w moim odczuciu mają ze sobą wiele wspólnego. Dwa z nich przede wszystkim łączy osoba pisarki, czli Yōko Ogawy, a myślę tu o „Ukochanym równaniu profesora“ i „Podziemiu pamięci“. Ale ta trzecia, „Dziewczyna z konbini” Sayaky Muraty również ma z nimi łączność. Ich punkt wspólny to bohater. Poza społecznymi oczekiwaniami, normami, usiłujący znaleźć się w urządzonej już rzeczywistości. Inny, nieprzystający.

„Podziemie pamięci” to najbardziej skrajna z tych historii, ponieważ rozgrywa się w dystopijnym świecie, w którym trzeba się mocno trzymać wytyczonych zasad, aby nie podpaść systemowi i… pewnego dnia nie zniknąć. Jak wiele innych rzeczy, które znikają bez ostrzeżenia na pewnej wyspie, gdzie rozgrywa się cała akcja. Wraz z anihilacją przedmiotów (i nie tylko), z języka i z pamięci musi zostać wyrugowane wszystko, co się z nimi wiązało. Nie ma róż? Nie mówimy o różach, nie wspominamy, nie piszemy. Z tym ostatnim narratorka ma największy problem, ponieważ jest pisarką. Jak tworzyć, gdy brakuje słów i pamięci? Tajni agenci sprawdzają, czy ktoś nie przechowuje czegoś, co zniknęło, czego ma już nie być. Ani fizycznie, ani w pamięci. Ktoś, kto nadal pamięta, jest zagrożeniem, jest wrogiem systemu.
Oczywiście obok wyrasta podziemie, które nie podporządkowuje się wymogom, narażając się na przykre konsekwencje. Można powiedzieć, że podobne historie już były opowiedziane. Znamy ten schemat:  system totalitarny i kontrola obywateli. W tej jednak opowieści jest coś więcej. Bo gdy nagle znikają części ludzkiego ciała – można powiedzieć, że znika już zupełnie człowieczeństwo. „Podziemie pamięci” to wielopoziomowa powieść. Mocna w swym przesłaniu. Bohaterowie, ich wzajemne relacje, pytania, przemyślenia, a także wspomnienia, budują dotkliwą wizję wyalienowania społeczeństwa. Wizję rozpadu relacji, która kończy się upadkiem w nicość. Absolutna nicość staje się przeznaczeniem bohaterów, nic ani nikt nie przechowa przeszłości i nie stworzy przyszłości, bo nie ma już z czego.

Druga powieść Yōko Ogawy „Ukochane równanie profesora” jest podobno ulubioną książką Japończyków. Nie dziwię się. Mnie również zauroczyła. Opowieść o profesorze matematyki, który pamięta tylko przez osiemdziesiąt minut, a potem wszystko staje się dla niego nowe, jest dla mnie historią o empatii, dobru, które w sobie mamy – albo możemy mieć, relacjach, które przynoszą spokój, ukojenie i odnawiają ludzkiego ducha.

Wypadek samochodowy, któremu uległ bohater, poważnie uszkodził jego pamięć wsteczną. Natomiast nadal doskonale funkcjonuje w świecie liczb. Matematyka jest realnym życiem profesora. Ponieważ żyje samotnie, stale potrzebuje pomocy w domu, gospodyni, która zadba o codzienne sprawy. Jego choroba bardzo utrudnia relacje z innymi. Sam profesor wygląda dość kuriozalnie, bo cały jest obczepiony karteczkami, z informacjami, które musi pamiętać. Najważniejsza jest ta jedna. „Moja pamięć trwa osiemdziesiąt minut”. Gdy pojawia się kolejna  gosposia, musi się pojawić nowa karteczka. Przez dom profesora przewija się sporo pomocy domowych, aż pojawia się ona. Nasza narratorka, z synem, którego profesor nazywa Pierwiastkiem. Trudny, zamknięty człowiek pokazuje nowe oblicze. Niemal rodzinne relacje, jakie nawiązuje gospodyni, jej syn i profesor odmienia ich wszystkich A pomiędzy nimi jeszcze królowa nauk. Po lekturze „Ukochanego równania profesora” można zakochać się w matematyce. Zobaczyć jej „oblicze“ tak różne od tego szkolnego. Dostrzec, jak można wzrastać intelektualnie, zmieniać swoje postrzeganie świata, obcując z liczbami i ludźmi. Matematyczny język staje się czymś co wiąże, staje się dodatkowym sposobem komunikacji, łączności, budowania relacji. Coś na kształt podzielanych pasji. Ale nie tylko.

Lubię takie historie, gdy pojawienie się drugiego człowieka w życiu osoby, która pozostawała gdzieś na marginesie życia, odzyskuje ją na nowo. Daje nadzieję, budzi najpiękniejsze uczucia, empatię. Lubię, gdy w wyniku niespodziewanego spotkania, ludzie cudownie się obdarowują. Choć podobno nie ma przypadków…
Wyalienowany mężczyzna, mieszkający w świecie liczb wzruszająca niemal do łez, gdy przeżywa zwykłe zranienie chłopca jak największy dramat. Ten mężczyzna, owładnięty miłością do liczb, daje tak wiele swojej wrażliwości i czułości, o które nikt by go pewnie nie podejrzewał. Wszystkie postacie w tej historii dostają niesamowite bogactwo, dotykają sedna tego, kim jesteśmy i pojmują,  jak bardzo jesteśmy sobie potrzebni.

Fot. Dom Książki/Editress

„Dziewczyna konbini”  Sayaky Muraty nie ma w sobie już tego pocieszenia. Keiko Furukura ma 36 lat i pracuje w sklepie. Nie ma własnej rodziny i nie chce jej mieć. Od dziecka nie szuka kontaktów z innymi. Najlepiej czuje się wtedy, gdy niezauważona, wtopiona  w społeczeństwo robi mechanicznie każdego dnia to samo. Czyli pracuje w sklepie. Nie ma żadnych ambicji, o których krzyczy współczesny świat. Ona po prostu żyje i robi swoje. Praca w konbini, specyficznym japońskim sklepie, urządza jej wszystko. Jest jak trybik w machinie i czuje się z tym doskonale. Bezpiecznie. Czy społeczeństwo może zrozumieć i zaakceptować to, że ktoś tak chce żyć? No właśnie nie. Bohaterka odczuwa naciski rodziny, otoczenia, znajomych, z którymi i tak bardzo rzadko się spotyka, i zawsze pod wewnętrznym przymusem. Zaczyna więc zmyślać i koloryzować, aby dano jej spokój, aby nie widziano w niej dziwaczki, co i tak się ostatecznie nie udaje. Gdy w konbini pojawia się mężczyzna podobny do niej, następuje prawdziwe zderzenie.

Keiko nie robi nikomu krzywdy. Nikomu nic nie narzuca. Jest przeźroczysta. Żyje według własnych potrzeb, a jednak jest solą w oku. Można rozumieć, że rodzina, bliscy chcą jej szczęścia w takim kształcie, jakim go pojmują i sami doświadczają. Ale ona jest szczęśliwa według własnego wzoru i co ważne, co już podkreślałam, nie wyrządza nikomu krzywdy.  Gdy próbuje się zbliżyć do obowiązujących szablonów szczęścia, wówczas staje się zupełnie rozbita.

„Dziewczyna konbini”  dołącza do moich ulubionych lektur z serii Z Żurawiem, (w której znajdują się nie tylko japońskie tytuły). W tym roku na pewno zafunduję sobie kilka spotkań z japońską powieścią, bo to naprawdę interesujące spojrzenie na ludzką kondycję. Postaram się wybrany tytuł podsumować recenzją. Tymczasem na blogu są już dwa teksty recenzujące japońskie książki. Kilka słów o powieści „Stacja Tokio Ueno” Yu Miri i „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchi jest do dyspozycji czytelników odwiedzających Dom Książki Editress!

Editress

Czekając na opowieść… czytam nadal :)

Czas zatrzymać się i powspominać „lekturowo”. Wertując listę przeczytanych książek, przesuwając placem po każdej pozycji, próbuję odzyskać, odświeżyć wrażenia. Bardzo mieszane. Zdarzyły się małe odkrycia i zachwyty, ale jednak czegoś brak. Jakiejś opowieści, która dobrze domknęłaby rok. „Literackie przejedzenie”? Wygórowane oczekiwania? Nie wiem. Jak czytam, u naszych czeskich sąsiadów krytyka również czeka na coś wielkiego, może na nowego Čapka… Jak jest u nas? Czy na coś czekamy? Na kogoś? Tak, ja czekam na opowieść. Bez fajerwerków, wydumanych eksperymentów, przekombinowanych postaci, fabuły napchanej topowymi, ale kompletnie nierozpoznanymi problemami, mało prawdziwymi, na siłę wtłaczanymi w fabułę, które mają popchnąć tekst marketingowo i nabić czytelnika w butelkę. Dlatego chyba z takim głodem opowieści usiadłam do „Lalki”. Potrzebne mi były te powroty. I to zdecydowanie najlepsze momenty czytelnicze mijającego roku. Opowieść pełna treści. Czy nam Polakom jest potrzebny nowy Prus? Z nowym rokiem życzyłabym sobie…

Fot. Dom Książki/Editress

Nie chcę brzmieć malkontencko. Jedynie z oczekiwaniami. Spoglądam w mój notatnik ze szkicami tekstów, a potem patrzę na stosy książek, które piętrzą się na biurku i wokół. Pracy i pomysłów nie zabraknie. Nowy rok przyniesie pewnie mnóstwo nowych tytułów, przez które trzeba będzie się przedzierać z nadzieją, że znajdzie się tę wyjątkową książkę. I na pewno coś się objawi.

W tym roku czekałam na „Unicestwianie” Michela Houellebecqa i z satysfakcją doczekałam się. Zagłębiałam się w literaturę estońską i z wielkim zainteresowaniem przeczytałam – rzecz już nienową – „Ojcu” Jaana Kaplinskiego czy “Listopadowe porzeczki” Andrusa Kivirähka, które były prawdziwym szaleństwem czytelniczym! Moje serce podbiła również literatura bułgarska – „Ballada o lutniku” Wiktora Paskowa, czy „Schron przeciwczasowy”  Grigorija Gospodinowa, którego wcześniej odkryłam przy lekturze „Fizyki smutku”.

Fot. Dom Książki/Editress

Było też rozrywkowo i na poziomie. Poirot rozruszał po wakacjach moje little gray cells. Agatha Christie i jej słynny detektyw w serii Wydawnictwa Dolnośląskiego nadal dostarczają prawdziwej przyjemności czytelniczej, szczególnie gdy z tyłu głowy wizualizuje się David Suchet, jako jedynie słuszny Hercules Poirot.

Fot. Dom Książki/Editress

Czytanie seriami również się sprawdziło – Lustrzanna, seria Z kolibrem….  – niezawodne i pewne. „Dziewczyna z konbini” Sayakaty Muraty, to prawdziwa perełka serii z Żurawiem. Klucz czytania seriami nadal serdecznie polecam!

Sporo z czytanych przeze mnie tytułów miało formę e-booka, ale i audiobooki zagościły w tym roku. „Przedpiekle sławy. Rzecz o Chopinie” Piotra Witta, przeplatane utworami kompozytora, było ucztą dla ucha na wielu poziomach. Podobne jak „Kroniki paryskie” również Piotra Witta. Obiecuję sobie, że w przyszłym roku częściej sięgnę po audiobooki. Jedno z postanowień 🙂

Fot. Dom Książki/Editress

A tymczasem rok 2022 był również czasem sentymentów. Dużą przyjemność sprawił mi reportaż „Od Katowic idzie słońce” Anny Malinowskiej. Mogłam powrócić do dawanych miejsc i dowiedzieć się o nich wielu znaczących szczegółów.
W ramach nadrabianych zaległości sięgnęłam wreszcie po „Anomalię” Hervégo Le Tellier. Jak pisze w posłowiu Marek Bieńczyk, powieść-zabawa w pastisz oulipiańskiej poetyki. Znakomita!

Nie śledziłam w tym roku zbyt intensywnie nagród literackich, tropiłam sama, raz pociągnięta niespodziewaną lekturą. Choć bywało, że dobrze zapowiadająca się książka rozczarowała tak mocno, że trudno było dobrnąć do ostatnich stron. Zdecydowanie mniej zawodu dotknęło mnie w literaturze dla dzieci i młodzieży. Tu nasi autorzy mocno trzymają fason. Żeby i tu dobrze zamknąć rok, lektura „Pięciu choinek, w tym jednej kradzionej” Barbary Kosmowskiej jest absolutną koniecznością. Autorka – klasyk nigdy nie zawodzi. Dla tych, który lubią, gdy język traktuje się z szacunkiem i świadomością jego możliwości – pisarka pierwszorzędna – od lat. Nie tylko dla dzieci – przecież! Te pięć choinek i bez tej kradzionej, otulają jak ciepły kocyk.

 „Nowy rok bieży…”, nie spodziewam się nudy, wiem, że kilka bardzo interesujących książek ukaże się w 2023 roku, przy niektórych miałam przyjemność maczać palce, jako redaktor na służbie 🙂 . Czekam na niespodzianki i na tę wyjątkową fabułę, licząc, że nie jestem w oczekiwaniach sama. Piętrzą się również książki “czeskie”, jako nowe wyzwanie zawodowe. “Czechy. To nevymyslíš” Aleksandra Kaczorowskiego – napoczęte, przechodzą na 2023 rok 🙂

Fot. Dom Książki/Editress

W ostatnich miesiącach tego roku zdarzyło mi się snuć rozmowy o polskim nieczytaniu. O nieczytających studentach na studiach filologicznych, o tym, jak to czytanie rozruszać. Niezmiennie twierdzę, że miłość do książek wynosi się z domu. Czasem jest zwyczajnie za późno. Chyba że zagramy nowymi argumentami – z pomocą przyszedł dr Tomasz Rożek – który w najnowszym podkaście mówi: „gdyby ludzie wiedzieli, jak bardzo czytanie książek zmienia nasze mózgi, zmienia w jak najlepszym tego słowa znaczeniu, statystycznego Polaka nie dałoby się oderwać od książek” https://youtu.be/gTUmod-Kkx0

Przekonamy się? Wszystkie wymienione w tym tekście tytuły serdecznie i z pełną odpowiedzialnością polecam, niektóre mają swoje recenzje na blogu. Można od nich zacząć. I tak poza tym – dobrych książek w nowym roku!

Editress

Z pierwszego na drugie?

Siostrzyczka / Izabella Klebańska. Łodź : Wydawnictwo Literatura, 2022
165, [3] strony : ilustracje ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Utrata pierwszego miejsca na podium jest zawsze bolesna. Jak każda deklasacja, nawet ta pozorna. Takiej bowiem doświadcza Mela, bohaterka powieści Izabelli Klebańskiej „Siostrzyczka”. Jak dojrzewać do bycia starszą siostrą? To trudne zadanie. Autorka prezentuje ciekawe i nietuzinkowe spojrzenie na problem, który zapewne dotyka wielu młodych ludzi, nastolatków (jedynaków), którzy nagle dowiadują się, że będą mieli rodzeństwo. Problem dystansu wiekowego jest w tej powieści bardzo ważny. Dotychczasowy, znany świat, codzienność ulegają znaczącym przemianom. Tak w sferze prozaicznych życiowych spraw, jak również, a może przede wszystkim, w emocjonalnym świecie młodego człowieka.

Rodzi się niepewność, poczucie utraty pozycji w rodzinie, lęk o uczucia rodziców. To, co przez wiele lat było poukładane w rodzinnych relacjach, będzie podlegało przewartościowaniu, zmianom. Dla głównej bohaterki Meli jest to podwójnie trudny czas, ponieważ jako dwunastoletnia dziewczynka, wchodzi w okres dojrzewania. Powstaje tym samym prawdziwy kołowrotek uczuć, który autorce udało się doskonale oddać. Emocje w tym tekście są bardzo dobrze „wygrane” i podkreślone. Widzimy je z wielu stron, są ukazane przez pryzmat postaci dojrzałych i tych młodszych.

Mela otrzymuje dużo wsparcia, ma szansę na mądre rozmowy, które rozjaśniają obawy, lęki, choć oczywiście nie do końca. Przychodzi moment kryzysu, który dla fabuły i bohaterów stanie się katarktyczny. Moment skrajnego napięcia, kumulacji emocji, które wybuchają z mocą!

Mela jest inteligentną, bystrą, utalentowaną artystycznie nastolatką. Odnosi sukcesy w szkole muzycznej, ma również osiągnięcia plastyczne. Pojawiają się pierwsze dojrzałe pytania o to, co właściwe chciałaby robić? Grać, czy malować? Podejmuje ostatecznie bardzo odważną decyzję. Bohaterka dojrzewa na naszych oczach. Ale nie jest w tym sama.

Autorka dała Meli solidny świat. Ma opiekuńczych dziadków, którzy wspierają i oferują pomoc w trudnych chwilach. Rodziców, którzy rozumieją jej obawy. Zrządzeniem losu otrzymuje również przyjaciół w postaci wielodzietnej rodzinny Wiśniewskich, która pomaga dziewczynce w nowej sytuacji. Melania uczy się od nich bycia starszą siostrą. Przy okazji dostrzega, że każda rodzina ma swoje problemy i relacje rodzeństwa bywają trudne, nie da się uniknąć zgrzytów. Należy to wpisać w rodzinny bilans i zaakceptować. To normalne. Każdy na dnie duszy chowa tajemnice, trudne uczucia, o których głośno nie mówi – to również etap, dzięki któremu człowiek dojrzewa. Mela przekonuje się, że wiele osób z jej otoczenia – najbliżsi i znajomi mają swoje sekrety, ciężkie przeżycia, które rzutują na ich zachowania. Ta świadomość przynosi dziewczynce ulgę i stanowi kolejny stopień wtajemniczenia w dorosłość. Złe uczucia wobec rodzeństwa zdarzają się nawet w najlepszej rodzinie. Trzeba o tym rozmawiać.

Mela, w przypływie emocji potrafi otwarcie i dostanie wyartykułować, co ją boli. Jednak często zbyt mocno i nie zawsze w odpowiedniej chwili, co zbudza zdziwienie bliskich. Zbyt długo przenoszone emocje bywają trujące. Stąd pojawiają się pierwsze rysy w relacjach z mamą. Mama, która została obarczona obowiązkami związanymi z opieką nad młodszym dzieckiem, istotnie nie ma tyle czasu i siły, aby wszystkiemu sprostać, tym bardziej że młodsza córka choruje. Urodzona jako wcześniak, ma kłopoty często obecne u dzieci urodzonych za wcześnie. Mała Hela „zabiera” dużej Meli czas, uwagę, a nawet dzień urodzin – dziewczynka rodzi się dokładnie w tym samym dniu, co starsza siostra. Odtąd będą musiały świętować razem.

W powieści pada wiele mądrych słów, spostrzeżeń, które oswajają z nową rzeczywistością. Wartością jest również to, że dorośli nie ukrywają własnych doświadczeń z przeszłości – zwłaszcza dziadkowie i ciocia bohaterki. Korzystają z nich jak ze swoistego egzemplum, aby dodać dziewczynce otuchy i pokazać pewną powtarzalność zdarzeń. Problemy miał i ma każdy, szczególnie w relacjach międzyludzkich – w tym te z rodzeństwem i rodzicami. Wszystko jednak da się przezwyciężyć w dobrym domu. A Mela taki dom ma. Miejsce, w którym można dojrzewać, rozwijać się i nabierać mądrości życiowej.

„Siostrzyczka” Izabelli Klebańskiej bez wątpienia porusza ważny problem, o którym mało się mówi, mam wrażenie, że stanowi swego rodzaju tabu. Cieszę się, że taki głos pojawia się w polskiej literaturze dla dzieci. Być może będzie to powieść dająca wiele otuchy i wsparcia młodym ludziom, którzy nagle stali się starszym rodzeństwem i mają nową, ważną rolę w życiu.

Editress

Nie tylko Kopernik!

Akademia superbohaterów / Tomasz Rożek ; ilustracje: Marek Oleksicki. Gierałtowice : Fundacja Nauka. To Lubię, copyright 2021. 144 strony : ilustracje ; 16×23 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Rok szkolny rozhulał się na dobre, pomyślałam zatem, że warto przyjrzeć się wyjątkowej publikacji, która może mieć swoje praktyczne zastosowanie w nauce, ale i stać się inspiracją  dla tych, którzy czują miętę szczególnie do przedmiotów ścisłych. Ale! „Akademia superbohaterów” – bo o niej mowa, autorstwa Tomasza Rożka, to lektura nie tylko dla młodego czytelnika, również dorośli z pewnością uzupełnią swoją wiedzę i wpadną w zdumienie niejeden raz, czytając te fascynujące życiorysy polskich naukowców.

Od lat jestem pod wrażeniem działalności doktora Tomasza Rożka, który interesująco i przystępnie popularyzuje naukę.  Kanał na YouTubie Nauka.To lubię, odwiedzam nader często, zawsze w wielkim pożytkiem. (W pracy redaktora, wiedza z różnych dziedzin jest bardzo przydana :)). Od 2020 roku Tomasz Rożek prowadzi fundację, która edukuje, ale także przyznaje granty dla młodych naukowców. A mamy ich w Polsce naprawdę wielu i już teraz mogą się pochwalić niezwykłymi dokonaniami. Może i oni – oby! – „zasilą” akademię naukowych superbohaterów w przyszłości? 

Tymczasem możemy podziwiać dokonania polskich naukowców w unikatowej „Akademii superbohaterów” Tomasza Rożka. To nie pierwsza propozycja książkowa dla młodego czytelnika,  autor ma na swoim koncie takie popularyzatorskie bestsellery jak „Kosmos”, „Człowiek” czy „Nauka. To Lubię”. Ciągłe wznowienia świadczą o potrzebach rynku i jakości tych tytułów, które tak chętnie są czytane.

Pod koniec każdego roku polscy posłowie wybierają patronów na nadchodzący rok.  Są wśród nich ludzie nauki. W 2022 roku patronował Ignacy Łukasiewicz, w 2023 roku patronem będzie między innymi Paweł Strzelecki. Sylwetki obu panów można zaleźć w „Akademii…”, ponadto 30 innych życiorysów. Te kompendium naukowych gigantów zachwyca edytorsko. Na uwagę zdecydowanie zasługuje opracowanie graficzne. Absolutnie rewelacyjne ilustracje Marka Oleksickiego, który stworzył prawdziwych superbohaterów, tworzą kompletne edytorskie dzieło, które pracuje w głowie na wielu poziomach. Zachwycająca Wilhelmina Iwanowska, prawdziwa kosmiczna superwoman, „atomowy” Stanisław Ulam, czy pancerny Kazimierz Żegleń już zawsze będą mieli w mojej wyobraźni postać nadaną im przez Marka Oleksickiego 🙂

Nie tylko Kopernik, nie tylko Skłodowska-Curie, a przecież głównie te nazwiska padają, gdy myślimy o wielkich polskich naukowcach. Słusznie, ten duet otwiera właśnie „Akademię superbohaterów”, ale warto skupić się na  tych mniej spopularyzowanych,  których osiągnięcia również były fundamentalne dla świata nauki, a o których Tomasz Rożek pisze z pasją. Przyznaję, że niektóre biografie czytałam z wypiekami.

Przedstawieni naukowcy często wyprzedzali swoją epokę, działali w niesprzyjających czasach –  zabory, wojna, lata komunizmu – to wszystko rzutowało na ich życiorysy. Na wielu biografiach odciska się trudna polska historia. Nadto autor pokazuje, że droga naukowa często wiedzie pod górkę. Bieda, brak zrozumienia, brak sprzyjających okoliczności, a nawet trudności w szkole – nie ułatwiają drogi na szczyt. Czasem droga do naukowej kariery staje się dziełem przypadku… Mieczysław Bekker, znajdując podczas sprzątania książkę z astronomii, pewnie nie myślał, że wyśle łazika na Księżyc. Hilary Koprowski, znakomity muzyk, pewnie nie przewidział, że przypadkowe spotkanie z kolegą na plaży w Rio de Janeiro otworzy nową drogę w jego życiu, dzięki czemu mamy dziś szczepionkę na polio.

Otwarty umysł może wiele. Bo czy w XVII wieku można było myśleć o misjach rakietowych na Księżyc? Kazimierz Siemienowicz dowodzi, że można było. Artylerzysta w armii króla Władysława IV Wazy, inżynier rakietowy, autor kompletnego podręcznika artylerii, z którego korzystano w całej Europie przez ponad 200 lat, wymyślił i opisał w swoim podręczniku rakietę trzystopniową, jak żywo przypominającą rakiety kosmiczne używane w misjach załogowych Apollo.

Jan Szczepanik, prawdziwy  „kolorysta”, nazywany  Leonardem da Vinci z Galicji, tworzy telektroskop – urządzenie do przesyłania obrazów i dźwięku, gdy o telewizji jeszcze nikt nie śnił. Budował kamery filmowe, projektory kinowe, miał wielkie osiągnięcia w barwnej fotografii. Albo Stefan Drzewiecki,  polski Kapitan Nemo, zbudował pierwszy okręt podwodny. A każdy taksówkarz, dzięki jego wynalazkowi, może policzyć, ile kilometrów przejechał i wystawić nam rachunek. Oby nie przyprawił o wzrost adrenaliny, którą odkrył Napoleon Cybulski. Zawsze można się jednak pokrzepić witaminami, które “wybadał” Kazimierz Funk.

Feria wynalazków i burzliwe koleje losów polskich naukowców mogą stanowić kanwę kilku dobrych filmów fabularnych. A w rolach głównych nie tylko mężczyźni. Czas na kobiety. W „Akademii…” mamy sześć superbohaterek. W jakimś komentarzu przeczytałam, że Tomasz Rożek nie zachował parytetów :). Cóż, może dlatego, że nie mógł sobie wymyślać bohaterek, a realnych kobiet-naukowców nie było zbyt wiele. A nawet te, które prezentuje, również nie miały lekko – jak Maria Czaplicka, czy fascynująca Magdalena Bendzisławska, w męskim zawodzie chirurga, w kopalni soli w Wieliczce. Nie mówiąc o Marii Skłodowskiej-Curie, której spektakularny sukces naukowy nie uchronił przed potyczkami z męskim światem naukowym.

Tymczasem kobiety wnoszą coś ekstra. Na przykładzie Zofii Kielan-Jaworowskiej – paleontolog – możemy zobaczyć, jak ważna jest naukowa intuicja, która przynosi badaczce i jej współpracownikom wielki sukces podczas wyprawy na Pustynię Gobi.

Do kobiecej szóstki, zaprezentowanej w „Akademii…” należy także Hanna Hirszfeldowa, działająca w tandemie z mężem, odnosiła sukcesy w badaniu chorób dziecięcych, a jej najważniejsze osiągniecie to badania nad grupami krwi i ich oznaczaniu. No i wspomniana wcześniej superwoman – Wilhelmina Iwanowska, która znacząco „poszerzyła” nam wszechświat.

Zapewniam, że lektura „Akademii superbohaterów” mocno poszerza wiedzę i często zadziwia, uświadamia, jak wielu wspaniałych naukowców mieliśmy. Jak wielu z nich stało w kolejce do Nobla, niestety zbyt długo i bez powodzenia. Warto o nich wiedzieć więcej i dumnie promować.

„Akademia superbohaterów” to bardzo przemyślany projekt, uzupełniony także o grę karcianą, koszulki, plakaty, które składają się na prawdziwą markę. A to jeszcze nie koniec – ponieważ autor daje nadzieję na książkową kontynuację… Liczę, że już niebawem kolejne sylwetki polskich naukowców w opracowaniu Tomasza Rożka, udowodnią, że “superbohaterowie to nie postacie z bajki” – jak pisze autor.

Editress

Hałda historii

Od Katowic idzie słońce / Anna Malinowska. Wydanie I. – Wołowiec : Wydawnictwo Czarne, 2022. – 317, [3] strony ; 23 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Pierwsza myśl związana z Katowicami – przemysł, krajobraz industrialny. Kopalnie, huty, stężenie zanieczyszczeń w powietrzu powyżej normy. Tak, był taki czas, kiedy podawano codziennie w ramach wiadomości z regionu, ile i czego jest za dużo w katowickiej atmosferze. W tym sadza, co się maże na „łoku…”

A ja widzę trochę inaczej. Pamiętam neonowy czajniczek na ulicy Stawowej, który puszczał neonową parę i pijalnię czekolady w obecnej alei Korfantego. Sklep z towarami pochodzenia zagranicznego na Warszawskiej i saturatory pod Zenitem. Górujący Spodek i Katedrę Chrystusa Króla. Mój obraz miasta jest zdecydowanie inny, bardzo sentymentalny. Osobisty. Sadza mi nie przeszkadza. Hutniczo-kopalniany krajobraz też nie. Znam inne obrazy. Dlatego myślę, że reportaż Anny Malinowskiej „Od Katowic idzie słońce” będzie szczególnie bliski tym czytelnikom, których łączy z Katowicami jakaś więź. A gdy się zaczęło życie w tym mieście – jest się wyjątkowo powiązanym.  Bardzo mocno trzymam kciuki za Katowice i cieszy mnie od lat każdy sukces miasta, które zdecydowanie zmienia swoje oblicze. Szuka nowego klucza, nowego otwarcia, poza przemysłem, który znacząco się skurczył. Zamykane kopalnie i huty pozostawiły po sobie pustkę paradoksalnie w wielu wymiarach. Zmienia się charakter miasta. I co za tym idzie, oczekiwania mieszkańców. Anna Malinowska bardzo dobrze nakreśliła ten horyzont przemian. Poznajemy historię miasta, która nie jest długa, a jednak bardzo burzliwa, niejednoznaczna, często trudna, ale także fascynująca. Kattowitz, Katowice, Stalinogród. W samych nazwach odbija się wielka historia. A na jej tle małe historie osobiste, które stanowią sól tej ziemi. Szczególnej, specyficznej. Sól tej reportażowej opowieści.

„Miasto to nie tylko wielkie inwestycje, imponujące budynki, szerokie drogi i masowe imprezy. Miasto to także opowieść, która składa się z tysięcy drobnych historii” – pisze Anna Malinowska i to nam właśnie pokazuje. Dzięki autorce próbowałam sobie wyobrazić w centrum miasta pola ostatniego sołtysa Katowic Kazimierza Skiby. Pojawiające się i znikające kamienice. Przemiany Szopienic, Giszowca, czy Nikiszowca. Ta ostatnia dzielnica jest szczególnym przypadkiem miejskiego sukcesu. Malinowska poświęca jej osobny rozdział i daje nadzieję, że nawet w miejscu, któremu mało kto daje szanse na rozwój i zmiany, można dokonać prawdziwego odrodzenia.

Dawne budynki przemysłowe zamieniają się w miejsca wypełnione kulturą i historią. Doskonałym przykładem jest Muzeum Śląskie, które znajduje się obecnie w dawnej kopalni, tworząc Strefę Kultury wraz z salą koncertową Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia oraz z Międzynarodowym Centrum Kongresowym. Katowice stawiają na kulturę.

Autorka przypomina legendarną Grupę Janowską, czyli górniczych artystów malarzy. Bo jak się okazuje nawet w kopalni można znaleźć wielkie talenty. Międzynarodowy sukces Teofila Ociepki to fenomen. Cała Grupa była fenomenem i do dziś pozostaje ważnym zjawiskiem w sztuce Katowic, która w swoim czasie była mocno dostrzeżona. O malarzach z Janowa dowiadujemy się wielu ciekawych szczegółów, bo oprócz triumfu talentu, były też ludzkie dramaty.

Tragicznych życiorysów i zdarzeń w Katowicach nie brakuje. Przypomina o tym tekst związany z pacyfikacją kopalni “Wujek”. Malinowska przedstawia historię fotografów, którzy uwiecznili te dramatyczne wydarzenie. Moment przemiany Katowic w Stalinogród również okazał się tragiczny dla trzech młodych dziewczyn, które postanowiły zaprotestować przeciw nowej nazwie.  

Ludność Katowic to kolejny wielki odrębny temat, nad którym pochyla się autorka. Przyjezdni i miejscowi. Starcia i tarcia. Swój i obcy. Droga do aklimatyzacji i wzajemnej akceptacji. To również ciekawy proces, który odcisnął się na obliczu miasta. W „Cząstkach elementarnych” Michela Houellebecqa bohaterami są dwaj bracia o nazwisku Djerzinski, po dziadku, który w 1919 roku wyemigrował z Katowic do Francji. Takich migracji przez lata było wiele, w różne strony. Jedni wyjeżdżali, inni przyjeżdżali. Tygiel, który wrzał niejednokrotnie, stopniowo stygnie. Nadal jednak nie brakuje rozważań i różnych idei wokół Śląska i jego ludności, chociażby dzięki Ruchowi Autonomii Śląska, który Malinowska również bierze pod lupę.

Reportaż „Od Katowic idzie słońce” to wiele ważnych pytań i spostrzeżeń. Bardzo dobrze ukazuje proces zmian, przy jednoczesnym zakorzenieniu w historii i tożsamości katowickiej ziemi z jej wielkimi postaciami.  Pewnie jak każde duże miasto, Katowice trzeba odkryć samemu, żeby się z nimi zaprzyjaźnić i zrozumieć. Wojciech Kilar urodzony we Lwowie, mieszkający i tworzący w Katowicach, na pytanie co należy robić, aby pisać taką wspaniałą muzykę jak on, odpowiadał – To proste, trzeba mieszkać w Katowicach.

Editress

Książki do zadań specjalnych

Marius, magia i Wilkołaczka Liisi/ Reeli Reinaus ; z języka estońskiego przełożyła Anna Michalczuk-Podlecki ; [Ilustracje: Marja Liisa-Plats]. Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2022. – 224, [3] strony : ilustracje ; 22 cm.

Żona dla taty! / Reeli Reinaus ; z języka estońskiego przełożyła Anna Michalczuk-Podlecki ; [ilustracje Marja-Liisa Plats]. Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2019. – 205, [3] strony : ilustracje ; 22 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Podążając estońskim tropem, rozsmakowując się w literaturze naszych bałtyckich sąsiadów, między innymi dzięki twórczości Andrusa Kivirähka  i jego „Tildzie i kurzołkowi”,  „Listopadowym porzeczkom” (nominowanych w tym roku do Nagrody Angelus), z wielką przyjemnością oddałam się lekturze powieści Reeli Reinaus, skierowanych do dzieci i młodzieży. Owe pozycje książkowe znalazły się w serii „Książki do zadań specjalnych” Wydawnictwa Widnokrąg  – i jest to bardzo trafna “klamra” (stąd zapożyczony tytuł recenzji :)). Jak się okazuje, mamy dobrą literaturę po sąsiedzku i zdecydowanie warto przyglądać się estońskim autorom.  

Dorobek Reeli Reinaus jest pokaźny i szeroko nagradzany, doceniany w Estonii, ale także poza jej granicami. Dzięki Annie Michalczuk-Podlecki, jednej z trzech tłumaczek w całej Polsce, która przekłada z estońskiego i my możemy poznać twórczość Reinaus. W jej świecie powieściowym dominują codzienne problemy dzieci, ale także ważne dylematy, wymagające zrozumienia, pomocy i czasu. Autorka jest z wykształcenia folklorystką i wiele z folkloru estońskiego możemy znaleźć w powieści „Marius, magia i wilkołaczka Liis”, która właśnie znalazła się w polskich księgarniach. Książka została wpisana na honorową listę White Ravens 2018 i  Good Children’s Book 2017. Ma w sobie wszystko, co może być kuszące w literaturze dla dzieci. Zanurzona w baśniowej magii, niesie wiele uniwersalnych prawd i mądrych wskazówek. Gdy codzienność miesza się z niezwykłym światem, pełnym niespodzianek, tajemnic i niebezpieczeństw, dostajemy emocjonującą mieszankę, która mocno działa na wyobraźnię.

Marius przeprowadza się z rodziną w nowe miejsce i musi się odnaleźć w tej rzeczywistości. Znaleźć paczkę przyjaciół, zaaklimatyzować się w szkole, wypełnić swoje życie nową treścią. Ale na co może liczyć w małej estońskiej wiosce? Wydaje się, że na niewiele. Tymczasem przed bohaterem otwiera się perspektywa niezapomnianych doznań, wrażeń i mocy, które odmienią całe jego życie i sposób patrzenia na świat. A wszystko to dzięki Liisi i tajemnicom pobliskiego lasu, gdzie kumuluje się cała baśniowość tej historii. Tajemnicze istoty, które budzą lęk i fascynację, zawładną Mariusem i jego znajomymi.

Co czytelnik, dzięki bohaterom wyniesie z tej opowieści? Z pewnością dowie się, że powierzchowna ocena zawsze zawodzi. Nie wszystko, co ma pozory dobra, jest dobre. Piękna zjawa może zabić, a wielka wilczyca ocalić życie. Jasno wybrzmiewa myśl, że poświęcenie jest wielką wartością – choć często bywa źle zrozumiane przez tych, którzy stoją z boku. Dlatego udziałem bohaterów stanie się również samotność i odrzucenie. To szczególnie trudne, gdy ma się naście lat.
Marius stara się być rozważny i zachować się sprawiedliwe, ale to nie zawsze jest proste. Uleganie opiniom innych przeważnie prowadzi na manowce, dlatego warto samemu „wyruszyć” na poszukiwanie głębi w drugim człowieku. Bohaterowie przekonają się, jak ważna jest troska o siebie nawzajem, równowaga – ta życiowa, jak i ta w naszym otoczeniu. Każde jej zaburzenie to poważne konsekwencje. Jest czas na rozkwitanie, dojrzewanie, jest też czas na śmierć. I również z jej majestatem spotkają się Marius, Liisi i ich przyjaciele.

Znajdowanie sobie miejsca w życiu wymaga czasu i dobrych ludzi wokół, aby osiągnąć ten cel. Przełamywanie lęku, stereotypów, dążenie do samodzielności w myśleniu dojrzewa w nas przez lata. A budowanie życia od nowa potrzebuje śmiałej decyzji. Często podejmowanej przez kilka osób jednocześnie. Jak w innej powieści Reeli Reinaus „Żona dla taty”. To ciepła i zabawna historia o sprawach ważnych. Narratorką jest Kaisa, ma 12 lat i mieszka w Tallinie. Od razu wciąga czytelnika w nurt swojej opowieści. Myślę, że pierwszoosobowa narracja w wykonaniu dorastającej dziewczynki była strzałem w dziesiątkę. Otrzymujemy bowiem dużo zabawnej naiwności i rozbrajającej bezpośredniości. Szczerość, wywołuje uśmiech na twarzy.

Mama Kaisy zmarła dawno, dziewczynka przez wiele lat była tylko z tatą. Teraz trzydziestosiedmioletni architekt uznał, że czas coś zmienić w ich rodzinnym życiu. Dziewczynka również jest otwarta na to, aby ten kobiecy pierwiastek, którego potrzebuje dorastająca nastolatka, znowu pojawił się w ich domu.

Brzmi poważnie? Ale tak nie jest, przynajmniej nie całkiem. Historia osieroconej dziewczynki, która pomaga tacie znaleźć żonę jest opowiedziana bez zadęcia. Wszystkie akcenty zostały mądrze rozłożone. Krzepiąca i  zabawna opowieść pokazuje, jak wypełnić życiową pustkę, bez potoku łez, smutku i patosu. Tylko z nadzieją.

Tata już nie pamięta, jak się randkuje, wiele jego zachowań często odstrasza kobiety. Córka służy pomysłami, wraz z przyjaciółką Merit, która ma spore doświadczenie, dzięki własnej mamie, która nieustannie szuka męża. I oto pojawia się przed nami plejada kobiet o przeróżnych charakterach. Randki taty przeważnie kończą się fiaskiem i wspólnym naradzaniem się z Kaisą, co i czemu poszło nie tak. Przy tym nie trącą dobrego humoru i nadal mocno się wspierają.

Każda z nowo poznanych kobiet wnosi coś do życia dziewczynki i jej ojca. Kształtują się w nich ważne przemyślenia. Kompromisy i próba akceptacji drugiego człowieka – tak, ale bez pomijania własnej podmiotowości. Dążenie do celu – tak, ale nie za wszelką cenę. Nic na siłę. Szczególnie w sprawach ważnych. Często, gdy przestajemy rozpaczliwie o coś zabiegać rozwiązanie przychodzi samo.

Autorka z wyczuciem dobrała kobiece bohaterki, które przewijają się przez życie Kaisi i jej taty. Dzięki nim mogła przemycić do tekstu ważne zagadnienia, jak chociażby kwestię bicia dzieci, egoizmu, narzucania bez sprzeciwu swoich zasad. Te spotkania z różnymi osobowościami wiele mówią bohaterom o tym, kim są i co jest dla nich ważne. Dzięki temu zgodnie będą potrafili przywitać w swoim życiu kobietę, która będzie idealną – mamą i żoną.

Warto zwrócić uwagę na ilustracje. Obie książki ilustrowała Marja Liisa-Plats, estońska artystka, która doskonale wpisała się w charakter obu powieści i wzmocniła przesłanie każdej z nich.

Editress

Spotkanie z samym sobą

Zanim wystygnie kawa / Toshikazu Kawaguchi ; przełożyła Joanna Dżdża. Warszawa : Grupa Wydawnicza Relacja, copyright 2022. – 219, [1] strona ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Podróż do przeszłości. Bardzo kusząca perspektywa, a może nie? Pewnie każdy z nas przynajmniej raz w życiu myślał o powrocie do dawnego życia i zastanawiał się, co by w nim zmienił. W powieści „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchi, w tłumaczeniu Joanny Dżdży, działa kawiarnia, w której taki skok w przeszłość jest możliwy, ale zanim wystygnie kawa, trzeba wrócić do teraźniejszości. Jak szybko stygnie kawa? To zależy, w czym jest podana. Generalnie czasu jest mało, może 20 minut, co można w takim okresie załatwić? Co powiedzieć i komu?

Znamienne jest to, że kawiarnia jest gdzieś w podziemiach, nie ma w niej okien i jest bardzo mała. Niewielu klientów może z niej skorzystać jednocześnie. Dzięki temu bohaterowie są odłączeni od codziennego zgiełku i nic ich nie rozprasza. Mogą usłyszeć samych siebie przy kilku zaledwie świadkach, którzy często służą wsparciem i darzą zrozumieniem. Personel kawiarni i jego klienci tworzą bardzo intymne więzi. Uczestniczą bowiem w niezwykłym momencie życia swoich gości, a nawet bezpośrednio biorą w nim udział. Przedstawiają także dokładnie cały zestaw zasad, które trzeba spełnić, aby szczęśliwie powróć z przeszłości i w ogóle móc się tam przenieść.

Nie mogę zdradzić wszystkich zasad tej podróży w przeszłość, bo zepsułabym całą przyjemność czytania. A jest ich kilka. Nie tylko ten limit czasu, jakim jest stygnąca kawa. Owe obostrzenia często powodują, że klientela rezygnuje z przenosin, bo nie tak je sobie wyobrażała. I pewnie wielu czytelników również. Ale zapewniam, to tylko atut. Nie oczekujcie wrażeń jak z filmu Zemeckisa. To zupełnie nie ta półka. Powieść „Zanim wystygnie kawa” oferuje coś innego. Coś głębszego. To nie jest „rozrywkowa” lektura. Nieraz ściśnie gardło. Towarzyszymy w tych wyjątkowych podróżach parze zakochanych, dwóm siostrom, małżeństwu i matce z córką. Każda z tych historii jest bardzo przejmująca, każda ma swoisty kaliber ciężkości i angażuje całą  feerię uczuć. Najbardziej poruszyła mnie ostatnia podróż, zatytułowana Matka i dziecko. Obraz, który na długo zostanie pod powiekami.

Przede wszystkim, to nie jest opowieść o podróży w czasie, jak to sobie klasycznie wyobrażamy. To opowieść o podróży w głąb siebie. Nietuzinkowa i bardzo przemyślana. Zmuszająca czytelników do przewartościowań, pokazująca, że one są możliwe i bardzo ważne, aby zbudować lepszą przyszłość. Z przeszłości można tylko wyciągnąć wnioski, uczciwe spojrzeć na siebie przez pryzmat zdarzeń i dokonać zmian jedynie w sobie, a nie w tym co było.

Nie podróż w czasie jest tu najważniejsza, ale to co w ludziach dojrzewa, namysł nad najważniejszymi sprawami, jakiego dokonują bohaterowie i ostateczne przeobrażenie siebie w kogoś lepszego. Podróż w przeszłość jest pretekstem, jest wielkim pragnieniem, które pozwala odblokować siebie, rozmrozić skostniałe uczucia, dotrzeć do swojego ja.

„Gdybyś mógł cofnąć się w czasie, z kimś chciałbyś się spotkać”? – zadaje pytanie autor, jako motto swej powieści. To ciekawie zadane pytanie. Zazwyczaj mówimy, “co chciałbyś zmienić?”. Zmiana jest motorem, zmiana w jakiś zdarzeniach, czynach, które chcielibyśmy poprawić lub całkowicie wyrugować z biografii. Tymczasem w powieści „Zanim wystygnie kawa” najważniejsze są relacje i słowa, gesty, które nie mają nic zmienić w przeszłości. Mają jedynie dokonać przemiany serca podróżującego tu i teraz, z myślą o przyszłości.

To zdecydowanie powieść przeciw egoizmowi, który dziś króluje. Bohaterowie składają wzruszające świadectwa najlepiej rozumianego poświęcenia. Powieść afirmująca życie i wdzięczność za nie. Afirmująca miłość, przyjaźń, bezinteresowne oddanie w imię wyższych wartości. Porzucenie głupiego pędu za wygodą i sukcesem, który całkowicie pomija drugiego człowieka.

Wszyscy podróżujący wracają inni, pogodzeni, radośni, mimo, że przeszłość zawiera tragiczne obrazy. Bolesny i nieusuwalny balast. Mimo, że są targani skrajnymi emocjami, wracają spokojni, pewni tego, co dalej robić. Jakie to ważne – mieć pewność, że idzie się właściwą drogą, a z tego co się wydarzyło bierze to, co najlepsze, najbardziej kształtujące i tworzące lepszą przyszłość. Sobie i innym.

Podróż w kawiarni Funiculi Funicula przemienia serce i pozwala zmierzyć się z przeciwnościami losu, z nadzieją, że to wszystko ma sens. Cieszę się już na kontynuację losów kawiarnianych bohaterów w zapowiadanych przez wydawcę Grupę Wydawniczą Relacja „Opowieści z kawiarni”.

Editress