Kij w wydawnicze mrowisko

Yellowface / Rebecca F. Kuang ; [tłumaczenie Grzegorz Komerski]. Wydanie I. – Lublin ; Warszawa : Fabryka Słów, 2023. – 427, [5] stron : ilustracje ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

W paru wstępnych zdaniach chciałam jasno wyartykułować – nie, „Yellowface” Rebeki F. Kuang nie jest wybitną powieścią, nie wiem, czy odważyłabym się nawet napisać, że jest dobra. Może dostateczna? Jest w tej fabule wiele naiwności i zbyt prostych, mało wiarygodnych rozwiązań. Bohaterowie bardzo zgodnie irytują i kompletnie z nikim nie można się identyfikować, a to nie jest zbyt komfortowe dla czytelnika. Niektóre pomysły fabularne są zbyt naciągane i wydumane. Język w wielu miejscach także bywa irytujący, ale… występuje w tej powieści wiele ciekawych wątków, bardzo ważnych spostrzeżeń, diagnoz i bezpośredniej krytyki, która bardzo szeroko uderza w środowisko wydawnicze. I głównie z tego powodu pozwalam sobie skreślić o tym tytule kilka słów, jako osoba z owym środowiskiem związana od lat, przyjmująca w nim różne role i dostrzegająca to i owo. Na marginesie, tę powieść poleciła mi zaprzyjaźniona pisarka :), dziękuję!

Myślę, że ta książka nie przypadnie do gustu czytelnikom, których rynek wydawniczy i jego zakulisowe historie kompletnie nie interesują. Bo tylko te wątki, tak naprawdę, są zajmujące w tej powieści. Próbowałam „przełożyć” niektóre z nich na polskie podwórko. Oczywiście jest wielka przepaść pomiędzy środowiskiem wydawniczym w USA, gdzie dzieje się cała opowieść, a polskim światem książki. Opisywane w „Yellowface” problemy i zjawiska mają w Polsce wciąż mniejszą skalę, trochę inne formy lub nie występują – jeszcze – w ogóle.

Podobno muzyka łagodzi obyczaje, ja zawsze myślałam, że książka również. Stąd tkwiło we mnie naiwne przekonanie, że praca z książką, przy książce musi mieć wyjątkowy charakter, że czyni ludzi lepszymi. (Jeśli macie ochotę zaśmiać się teraz głośno – zróbcie to śmiało, ja już się „wyśmiałam” :):):)).

Czytając „Yellowface”, uśmiechałam się, kiwałam głową – różnie. Cieszę się, że ta książka wpadła w moje ręce właśnie teraz, gdy zamierzam dokonać sporych zmian zawodowych. Tak, myślę, że ten tekst, będzie dość prywatny, podszyty własnym oglądem redaktorki literatury pięknej.

Zatem, co my tu mamy. Autor – wydawca, autor – redaktor, autor – promocja, autor – krytyka, autor – czytelnik, autor – autor. Te relacje rozpracowuje pisarka. Jest w nich sporo uogólnień, ale zasadniczo, jest również sporo prawdy. Po kolei. 

Autor – redaktor – wydawca. Skleję te relacje razem. Rebecca F. Kuang ujawnia kulisy pracy redakcyjnej – żmudnej, detektywistycznej, obarczonej nowymi obsesjami naszych czasów – jak poprawność polityczna. Dorzuciłabym do tego ograniczenia czasu pracy redakcyjnej, oczekiwania, że w osobie redaktora, znajdzie się też korektor, redaktor techniczny – za jedno honorarium. Trzy osoby w jednej – tak umie tylko Pan Bóg 🙂 i nikt Mu w ogóle nie płaci! Na studiach edytorskich uczono nas zakresu obowiązków wyżej wymienionych zawodów. Bywa, że na siebie nachodzą, ale jednak się nie pokrywają. Autor – redaktor – wydawca, to bardzo skomplikowana relacja trzech podmiotów, które wywierają na siebie wzajemne naciski. Wydawca na redaktora, redaktor na autora, autor na redaktora i wydawcę.

Autorka pokazuje relacje autor – redaktor w dwóch wersjach. Dobrej i tej złej. Szczęśliwe dane mi było doświadczyć jedynie dobrej współpracy z autorami, tłumaczami, ale wiem, że nie każdy tak ma. To poważnie rzutuje na efekty. Brak wzajemnego zrozumienia, brak wyczucia intencji autora, brak rozumienia efektu, jaki chciał osiągnąć autor, to prosta droga to szarpaniny, która nie przyniesie niczego dobrego. Autorka często podkreśla, że redaktor to zazdrośnik, który żyje niespełnieniem, który sam chciałby zaistnieć jako autor, ale nie jest mu to dane. Traktuję to jako złośliwe uogólnienie. 🙂 Równie szczęśliwie nigdy nie miałam potrzeby zaśmiecania rynku wydawniczego swoimi tekstami. Zbędnych lektur jest aż nadto. 🙂

Będąc przy wątku pisania, autorka dokonuje  demitologizacji pracy autora – umiejętność stworzenia solidnej konstrukcji fabularnej, kilka celnych zdań i mamy to! A potem już do promocji. Bo „bestsellery po prostu się wybiera”.  Tak, „tworzy się mit w czasie rzeczywistym” – pewnie dlatego każde moje spotkanie z bestsellerem to w 95% rozczarowanie. Autor jest dla wydawcy towarem, podobnie jak jego książka. Kuang pokazuje sposoby na dobre przehandlowanie książki i jej „wytwórcy”.

Autor – krytyka. To jasne, że recenzje się zamawia. Na prawdziwy głos krytyki pozwolić sobie może tylko ktoś o mocnym i znanym nazwisku w środowisku. Taki „nie od ruszenia”. Czytelnik spotka się najczęściej z zalewem peanów, napisanych jeszcze przed publikacją. Nie inaczej jest i na polskim podwórku. Niektórzy autorzy recenzji – bo o krytyce literackiej nie można w ogóle mówić, coraz rzadziej obecnej nawet w akademickich kręgach – jawnie piszą, że ich tekst wynika ze współpracy z wydawcą. Przyznaję, od razu przestaję czytać taką recenzję, wiem przecież, że próżno szukać tam obiektywnej oceny. Zresztą rozumiem to, aktem odwagi jest napisać recenzję krytykującą, po co narażać się na ewentualną sprawę sądową. Przecież pisząc źle o danej książce, naraża się wydawcę na utratę zysku. Ja mogę moim czytelnikom zaręczyć uroczyście, że na moim blogu recenzowane są książki zakupione przeze mnie osobiście i wybrane z własnego przekonania.

Autor-czytelnicy. Tu wchodzimy w nowe zjawiska, które wynikają między innymi z dostępu do mediów społecznościowych. Mowa o hejcie, który łatwo podsycić, powód się zawsze znajdzie. W „Yellowface”, przy tym wątku, doskonale wychodzą absurdy współczesności, czyli – kto, o czym może pisać? Czy biała kobieta może pisać o problemach mniejszości narodowych, o problemach rasowych? Otóż nie, nie może. W amerykańskich wydawnictwach pojawiają się nawet „konsultanci kulturowi”, którzy mają ocenić, czy autor dobrze ujął sprawę, szczególnie jeśli się nie wywodzi z opisywanej przez siebie grupy etnicznej. Jest bowiem ryzyko, że dokona „przywłaszczenia kulturowego”, stanie się „pijawką kulturową” lub sprowokuje „akt rasistowskiej mikroagresji”. Wchodzimy głęboko w absurd dawania i odbierania prawa do pisania o pewnych sprawach. I tak docieramy do zjawiska „cancel culture” – kultury unieważnienia. Emocjonalne wzmożenie, które jest charakterystyczne dla dzisiejszych społeczeństw, pomijających fakty i logikę, niszczy każdego, kto ośmieli się myśleć inaczej, wyjść poza pewne bariery, poza poprawność polityczną – kolejną chorobę naszych czasów. „Yellowface” to między innymi książka o rozemocjonowaniu, które zaślepia, prowadzi do utraty zdrowego rozsądku, oskarżeń stawianych przez oszalałą zbiorowość, głównie przy pomocy internetu, mediów typu Twitter (obecnie X). Hipokryzja bije po oczach, zalewa nas potok uprzedzeń i obłęd, nad którym nie sposób zapanować.

I na koniec. Autor – autor. W „Yellowface” jasno wybrzmiewa problem plagiatu, na którym opiera się linia opowieści. Ale też „zawiść, jako zjawisko powszechne”, autor autorowi wilkiem. Tylko po co, skoro nagrody literackie też są z góry rozdzielone, czasem jeszcze przed ukazaniem się książki na rynku… Niektórzy pisarze są od początku namaszczeni, bo poprawni, niewykluczający, pożyteczni w kręgach decydujących: „komu nagrodę, komu”.

Oczywiście jest w tej powieści dużo uogólnienia i jak już wspominałam, dominuje specyfika amerykańska. Ale sporo można przenieść również na polskie podwórko. Tak to widzę. Trudnych relacji osobowych, chwytów promocyjnych, które sterują naszym wyborem, środowiskowych koterii, które namaszczają na bestseller niekoniecznie wartościowe dzieło – jest w polskim świecie wydawniczym bez liku. Okładania kijem w mediach społecznościowych również nie brakuje. Kilka tygodni temu udało mi się na przykład zaobserwować „najazd” pisarzy na redaktorów. To à propos relacji autor-redaktor. 🙂

Żeby nie kończyć łyżką dziegciu, dodam trochę miodu. Wydawnictwo Fabryka Słów, które oddało nam do rąk „Yellowface”, z dystansem i humorem mruga do nas okiem, obnażając branżowe kulisy marketingu książki, na okładce powieści Rebeki F. Kuang. Przyjrzyjcie się, dowiecie się, jak to się robi z książką :).

Editress

Kolejka! Pan tu nie stał!

Wyjątkowo nie rozpocznę tego roku od recenzji. Mam wrażenie, że jestem mocno przejedzona książkowo i czuję lekki bezwład. Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam piętrzące się tomy, które nabyłam jeszcze w minionym roku, a które nadal stoją w kolejce „do przeczytania”. Tymczasem co chwilę wpycha się jakiś nowy nabytek, no bo jak nie kupić, jak nęci. Nie chcę nawet wspominać o e-bookach, które tworzą elektroniczną kolejkę na czytniku. I tam również co chwilę wpada nowy epub, który się rozpycha i czeka. Kolejka rośnie, bo regularnie wciska się „pan, co tu nie stał”.

Tak, klęska urodzaju, a przecież jeszcze tyle nowości w tym roku się pojawi. No właśnie. Nadmiar, łapczywość, a może i obsesja. A przecież nie ma co się oszukiwać, wśród zeszłorocznych lektur, jak i wśród tych, które objawią się w tym roku, było i będzie wiele słabych tytułów, a co za tym idzie, zrodzi się poczucie straconego czasu. W tym nadmiarze natomiast, może umknąć coś istotnie wartościowego.

Przeglądając książkowe portale, rzuciło mi się w oko pytanie, jaka jest najlepsza książka, jaką przeczytałam w styczniu? Szukam w głowie, mam – „Rumowiska” Wita Szostaka – zaległość zeszłoroczna, która dość długo się przeleżała. Takich książek z odleżynami mam już całkiem sporo. Czas się zatem zastanowić i zmienić coś w strategii nabywania nowych tytułów. I to jest mój plan na ten rok. Sensowny umiar (oby się udało!). Żadnej marketingowej presji. Zdroworozsądkowe podejście do tematu – czy dam radę to przeczytać i co z kolejką, która czeka?

A co między innymi jest w tym ogonku? Leo Lipski „Proza wybrana”, Vladímir Binar „Pianka od Chińczyka”, „Środkowoeuropejczyk – gatunek na wymarciu?” Magdaleny Brodackiej-Dwojak, „Pusta mapa” Aleny Morštajnovej, z serii Małe monografie – biografia Wojciecha Kilara (swoją drogą seria PWM-u, która zawiera popularnonaukowe biografie kompozytorów polskich i zagranicznych zasługuje, aby się jej bliżej przyjrzeć).

Dobrze, na początek wystarczy taka wyliczanka. Jest tego znacznie więcej. Za wyliczanie e-booków nawet się nie zabieram. Niestety prawdą jest, że w kalendarzu na ten rok już wynotowałam kilka tytułów, które planuję kupić. Trzeba będzie jednak dokonać pewnej weryfikacji i urealnienia 🙂 .

Oprócz wspomnianej powieści „Rumowiska” Wita Szostaka (naprawdę bardzo dobra), kolejkę udało się opuścić „Dziurom w ziemi. Patodeweloperka w Polsce” Łukasza Drozdy (porażający obraz polskiego budownictwa mieszkaniowego),opowiadaniom „W cieniu Brooklynu i inne opowiadania” Stanisława Dygata (znakomite!) i powieści „Którędy szedł anioł” jak zawsze przejmującego Jana Balabána.

Ale udało mi się również dokonać pewnego skoku do przodu i mam już wśród lektur przeczytanych powieść Petry Soukupovej – bardzo lubianej w Czechach, ale w Polsce także, która jest zapowiedzią wydawnictwa Afera na ten rok. A ja już mogę wam z czystym sumieniem polecić „Nikdo není sám”. Książka, która boleśnie dotyka problemów współczesnej rodziny. Momentami miałam wrażenie, że czytam Houellbecqa w znacznie lżejszej wersji, ale jednak…

Fot. Dom Książki/Editress

Skoro się już zdobyłam na wyznania i zwierzenia, przyznam, że ciągnie mnie ku rzeczom starym i sprawdzonym. I dlatego, już od lutego, zaczynam ponowną lekturę „Nowego wspaniałego świata” Aldousa Huxleya. Wydaje się na czasie :). Do nadprodukcji książkowej podejdę z rozwagą i umiarem. Czego i Państwu życzę. Tymczasem wszystkie wymienione w tym tekście tytuły, “oznaczone” jako “przeczytane”, rekomenduję!


                                                                                                                                              Editress

Kolęda całoroczna

Opowieść wigilijna / Charles Dickens ; ilustracje Robert Ingpen ; przełożyła Magdalena Iwińska. Warszawa : Buchmann – Grupa Wydawnicza Foksal, cop. 2013. 191, [1] s. : il. kolor. ; 25 cm.

Kolęda ; Świerszcz za kominem / Karol Dickens ; tłumaczyła Krystyna Tarnowska. Warszawa : “Książka i  Wiedza”, 1968. 136 stron; 15 cm.

Książka, która doczekała się potężnej liczby wydań, a także wielokrotnie była adaptowana filmowo.  Z ciekawości przejrzałam katalogi biblioteczne i byłam zdumiona, w jak wielu wydawniczych wersjach można zaleźć ten tytuł. Właśnie – tytuł, najczęściej wymieniany jako „Opowieść wigilijna”, ale w starszych wydaniach często funkcjonuje jako „Kolęda prozą”, co jest zdecydowanie bliższe oryginałowi – „A Christmas Carol”. Charles Dickens stworzył nieśmiertelną opowieść i oby tak zostało. Odwiedzając przedświątecznie lokalne księgarnie, z przyjemnością odkrywałam w ich ofercie kolejne, nowe wydania „Opowieści wigilijnej” lub właśnie „Kolędy prozą”.

Przyznaję, że uwielbiam „Opowieść wigilijną” i z wielką przyjemnością sięgnęłam w okresie świątecznym po tę baśniową historię, która powstała z powodów zupełnie niebaśniowych. Charles Dickens, który już jako dziecko zetknął się z biedą, wyzyskiem, ciężkimi warunkami pracy w fabryce czernidła, przeniósł na karty swoich opowieści tę całą nędzę ludzką, szczególnie upominając się o sprawy dzieci. Tak też zrodziła się „Opowieść wigilijna”, w związku z rządowym raportem w sprawie wykorzystywania dzieci do pracy w kopalniach i fabrykach. Dickens postanowił zabrać głos, a w zasadzie uderzyć „obosiecznym młotem – w imieniu dzieci biedaków”.

Powieść ukazała się w 1843 roku i zrobiła furorę, co zachęciło autora do napisania jeszcze kilku innych opowiadań bożonarodzeniowych – „Świerszcz w kominie”, „Dzwony”, „Choinka” i wiele innych. Dla wiktoriańskiej rodziny były prawdziwą rozrywką przy domowym kominku, przy którym skupiało się rodzinne życie.

Dickens był bowiem znakomitym kronikarzem życia w wiktoriańskiej Anglii. W „Opowieści wigilijnej” znajdziemy całą obyczajowość tamtych czasów. Jak świętowano wśród bogatych i biednych. Co było dla nich wspólne, w czym objawiały się największe dysproporcje. Oczywiście jednak nie w tym tkwi moc tej historii, lecz w jej przesłaniu przepięknie i nietuzinkowo podanym.

Z niezmiennym dreszczem emocji towarzyszę Ebenezerowi Scrooge’owi w jego duchowych podróżach w przeszłe, teraźniejsze i przyszłe Boże Narodzenie, które cudownie go odmieniają. I mimo że znam tę fabułę, za każdym razem przeżywam tę opowieść  jak podczas pierwszej lektury. Daję się oczarować Dickensowi, pozwalając sobie na nowe odkrycia, bo zawsze znajdzie się jakiś przeoczony wcześniej detal, scenka, słowa, które zyskują nową moc. Wraz z upływem lat, zwraca się uwagę na zupełnie inne rzeczy…

Duch Marleya. Rysunek Johna Leecha
http://historical.ha.com/common/view_item.php?Sale_No=683&Lot_No=57424&type=&ic=, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4586143

Dickens pokazuje również, że prawda o człowieku jest bardzo złożona i często nieuchwytna, gdy się nie wejdzie głębiej w jego biografię, historię, los. Bo i my, czytelnicy zmieniamy się wraz z głównym bohaterem, widząc go także w innym świetle. Nie wszystko okazuje się przecież tak oczywiste i prawdziwe jak na początku. Topniejemy jak złość i podłość Scrooge’a.  

„Opowieść wigilijna” przynosi ten szczególny rodzaj ulgi, gdy przedstawiana nam historia przynosi oczyszczenie, naprawę i duchową odmianę bohatera. Daje nadzieję i pomaga rozliczyć się nam – czytelnikom – z sobą i naszym otoczeniem. Wlewa w serce coś ciepłego i nieuchwytnego, o co trzeba bardzo dbać, aby nie zgasło zbyt szybko. Oby dało się to donieść do następnego Bożego Narodzenia, które, jak pokazuje Dickens, jest czasem absolutnie niezwykłym, budującym i  odmieniającym.

Powracając jeszcze do poszczególnych wydań „Opowieści wigilijnej”, należy zwrócić również uwagę na edycje ilustrowane. Pierwszym ilustratorem był John Leech, angielski ilustrator i karykaturzysta. Uważam, że znakomicie przysłużyły się fabule. Wśród wydań, które mam w swoich zbiorach, najbardziej lubię te z ilustracjami Roberta Ingpena, któremu doskonale udało się wydobyć emocje i nadprzyrodzoność tej opowieści.  

O tym, że „Opowieść wigilijna” ciągle żyje, przekonały mnie także wpisy w mediach społecznościowych, w których czytelnicy pokazali swoje kolekcjonerskie wydania tej powieści i to dzięki nim w zasadzie poczułam, że powinnam skreślić tych kilka słów, chyląc czoła przed Dickensem, jego talentowi i wrażliwości.  

Ps. Ponieważ powieść jest już w wolnej domenie, można w formie elektronicznej lub w formie audiobooka pobrać ją ze strony https://wolnelektury.pl/

Editress

Boże Narodzenie 2023

Dobry duch wigilijny niech Was nie opuszcza… Snujcie swoją opowieść wigilijną, szczodrą, mądrą, pełną miłości i nadziei!

Dom Książki/Editress

Fot. Dom Książki/Editress

„Zawiadowca Ci odpowie, gdy wypije piwko…”

Stacja Europa Centralna / Jaroslav Rudiš, ; z języka niemieckiego przełożyła Małgorzata Gralińska. Wrocław : Książkowe Klimaty, 2023. – 285, [3] strony : fotografie ; 20 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Tekst zacytowanej w tytule piosenki zespołu „Trzy korony” obijał się w mojej głowie podczas lektury podróżniczego eseju Jaroslava Rudiša „Stacja Europa Centralna”. Książka, która była jednocześnie moją podróżą kolejami, bo przypomniała mi wiele ciekawych tras, ludzi, których w pociągach spotkałam. Przypomniałam sobie także o guzikach z kolejowego munduru, które leżą gdzieś na dnie starej puszki z guzikami, które bardzo lubiłam oglądać,  gdy byłam dzieckiem. Podobnie jak autor, miałam w swojej rodzinie kolejarzy. Jaroslav Rudiš chciał kontynuować kolejarskie tradycje rodzinne, ja nie, ale pociąg do dziś jest moim ulubionym środkiem transportu.

Ze względu na wadę wzroku autor kolejarzem jednak nie został, ale miłość do kolei została, czemu dał wyraz w tej podróżniczej opowieści. „Stacja Europa Centralna” to przyjemna lekcja historii, geografii,  a nawet filozofii :). Naprawdę mnóstwo iście filozoficznych pytań i przemyśleń można znaleźć w tym tekście:

W Ostendzie pociąg kończy bieg. Pośród nas jest także ekspert od dworców. Uwielbia samotność na końcach linii, gdzie podróż dobiega kresu. Mawia, że to miejsca metafizyczne, w których człowiek uświadamia sobie znikomość swojej egzystencji. Na stacji końcowej wyraźnie widać, że życie nie trwa wiecznie. Na końcu toru stoi kozioł oporowy. Dalej nie można już jechać.

Ale my jedźmy dalej, bo podróż z Rudišem obfituje w zaskoczenia, zachwyty i ciekawych ludzi. Podróżnych i ludzi kolei – maszynistów, manewrowych, dyżurnych ruchu, rewidentów taboru, konduktorów – którzy z pasją wykonują swój zawód. Potrafią nawet wskazać, w którym punkcie tunelu kolejowego bije serce Karpat, a może nawet gdzie znajduje się środek Europy? Bo są i tacy maniacy, którzy owych środków poszukują. Jak pewni Anglicy, którzy podczas wspólnej podróży pociągiem dopytywali Rudiša o środek Europy Wschodniej, wytrwale go poszukując.   

Myślę, że autor może odpowiedzieć na wiele kolejowych i około kolejowych pytań. Jego wiedza doprawdy imponuje. Typy lokomotyw, wagony, parowozownie, czy nastawnie. À propos nastawni, Rudiš przywołuje Hrabala i jego chatę w Kersku, którą pisarz nazwał nastawnią. W rozdziale Okna z widokiem na tory, Rudiš opowiada o swoim mieszkaniu w Pradze, blisko Dworca Głównego, które również nazwał nastawnią. Pobrzękiwanie szkła i innych naczyń z każdym przejazdem pociągu, kolejowe zapachy, zupełnie autorowi nie przeszkadzały. Czy to nie jest miłość? Zdarzyło się również i mi mieszkać blisko dworca w pewnym dużym polskim mieście. Przyznaję, że trzeba mieć serce do kolei, żeby lubić pociąg „przejeżdżający“ przez środek mieszkania :).

Jeśli już jesteśmy przy Hrabalu, to oczywiście nie zabrakło wspominek o „Pociągach pod specjalnym nadzorem“, ale i o innych przejawach kultury, nie tylko literackiej, w których objawiała się kolej – w muzyce, malarstwie, filmie. Tak, Jaroslav Rudiš kocha pociągi :), a dzięki nim mijane pejzaże, nocne podróże, dworce kolejowe i bary, w których można zatrzymać się, posilić, popatrzeć na podróżnych, kolejarzy i pomyśleć o celu:

Wcześniej czy później bez wątpienia osiągniemy cel podróży. A może jej cel i sens polega na tym, by nigdzie nie dotrzeć? Liczy się sama podróż, ciągłe bycie w drodze, wysiadanie. Cudowna niepewność: czy dotrzemy do miejsca, do którego zmierzamy, czy może zupełnie gdzie indziej?

My natomiast możemy mieć pewność, że dotrzemy z Rudišem w wiele wspaniałych miejsc w Europie zwanej Środkową, przemierzymy nawet trasę Szwejka do Sanoka. Obejrzymy dworce piękne jak katedry, ale  i prawdziwe dworcowe kaplice. Odmierzymy czas dworcowym zegarem, który także jest jedyny w swoim rodzaju. Podążymy wzrokiem za pociągiem, który odjechał Louisowi Armstrongowi, wypijemy piwko i espresso w dworcowym barze, zjemy w wagonie restauracyjnym lub też własny prowiant, wcześniej przygotowany. Ach, kanapki do pociągu… , wyjątkowa strawa.

Mnóstwo wspomnień powróciło do mnie i miło się rozgościło. A w nich kilku ludzi, których spotkałam tylko raz, w osobowych i pospiesznych, ale rozmowy z nimi nigdy nie zapomnę. Zastanawiam się nawet, jak im się koleje losu ułożyły… Z mojej perspektywy właśnie te spotkania z innymi towarzyszami podróży, przypadkowe, czasem niezwykłe mają największą wartość.

Turystka kolejowa jest moim zdaniem bardzo atrakcyjnym sposobem na poznanie tej najbliższej nam części Europy,  w wielu wymiarach, także historycznym – podróżowanie trasami kolejowymi, które kiedyś leżały w jednym państwie, znajdowanie wspólnego stylu w architekturze dworców, a jak się dobrze ucha nastawi albo zapyta, można wysłuchać wielu barwnych opowieści starych kolejarzy. Rudiš zamknął to wszystko w swoim eseju zgrabnie, z talentem gawędziarza. Okrasił swoją elokwencją i erudycją. Cóż, podróże kształcą, a koleją szczególnie. „Stacja Europa Centralna”, to książka nie tylko dla fanów kolei. Każdy, kto lubi dobre gawędziarskie opowieści znajdzie tu coś dla siebie. A zatem, „wsiadajcie” do lektury (gwizdek) – Odjazd!

 Bucha, bucha dym z komina, płoną złote iskry,
Jeśli nie wiesz, czy dojedziesz – spytaj maszynisty.

Jak napisał Janusz Kondratowicz… „Maszynisty” Rudiša nie musicie pytać, dowiezie was z powodzeniem do wielu ciekawych miejsc, ludzi i historii. Zapewniam! Jeśli się rozsmakujecie, polecam również komiks „Alois Nebel”, o kolejarzu z czesko-polsko-niemieckiego pogranicza, którego również w warstwie słownej stworzył Jaroslav Rudiš.

Editress 

Wieczny imposybilizm i potrzeba wielkości

Cieniem będąc, cieniem zostałem / Wacław Holewiński. Wydanie pierwsze. – Warszawa : Lira Wydawnictwo, 2023. – 346, [5] stron ; 21 cm

Fot. Dom Książki/Editress

Powieść, o której wspominałam już w czerwcu, gdy przygotowywałam Czytelniczy letni prowiant. Wiedziałam, że trzeba się jej przyjrzeć bliżej. „Cieniem będąc, cieniem zostałem” Wacława Holewińskiego, to proza, z której można wyłowić mnóstwo smaczków. Ich dobór zależy jak zawsze od czytelniczych potrzeb, wrażliwości i czujności.

Historia najbogatszego Polaka w historii, Karola Jaroszyńskiego, dla którego nawet współcześni polscy miliarderzy nie są żadną konkurencją, jest niezwykle pociągająca. Autor podaje nam ją w atrakcyjnej formie narracyjnej. Nie mamy bowiem do czynienia z biografią, lecz jej literackim przełożeniem, z pełnym zaangażowaniem autorskiej wyobraźni. Czytelnik otrzymuje tu rolę rekonstruktora i musi być w tym zadaniu skrupulatny i pilny, ponieważ Holewiński nie zafundował nam linearnej opowieści. Ale to nie przeszkoda. To atut. Skaczemy po kadrach życia Jaroszyńskiego, jak filmowym transfokatorem najeżdżamy na kluczowe momenty, które zaważyły na losie naszego bohatera. Tak, to bardzo filmowa opowieść. My, Polacy, spragnieni wielkości, śniący o sukcesie na międzynarodową, światową skalę, mamy w swojej historii nietuzinkową, całkowicie zapomnianą postać, która może nam trochę ego narodowe podbudować. Przy czym ta wielkość, zaplątana w meandry wielkiej historii klasycznie się rozpada. Zostają westchnięcia i kolejne oczekiwania na bohatera, który zrobi wreszcie „coś”, co nas uniesie, przeniesie i zakotwiczy w lepszej przyszłości. Już na dobre, a nie tylko na czas mgnienia powieką.

O czym jest ta powieść? Odpowiadam, o czym jest dla mnie: o wiecznym polskim imposybilizmie i wiecznej potrzebie wielkości. O ponadczasowym umyśle, który musi się zderzyć z fatalizmem historii, karłowatymi charakterami, które nigdy nie wyczują doniosłości chwili, nie dostrzegą potencjału lub z samej zawiści zgniotą wszystko, czasem nawet dziejową szansę. Powieść o naszych grzechach narodowych, które zawsze ściągają tę samą pokutę. Ale także o pewnego rodzaju fatum, jakimś wyższym planie, który zawisł nad nami i nie wiadomo, jaki będzie jego finał.    

Nic nie wiedziała o Polsce. Może to i dobrze. Po co komu ta wiedza? Lepiej bez niej. Z czego miałby być dumny? Z ciągłych porażek? Jaki inny naród chciałby swoją tożsamość budować na przegranych. Te pochody na Sybir, kajdany, kobiety w czerni. Po co, po co?

 – myśli Jaroszyński po upojnej nocy spędzonej z pewną szwedzką hrabiną, która była świadkiem jego spektakularnego sukcesu w kasynie w Monte Carlo – wygrana 774 kilogramów złota pozwala spłacić długi tego utracjusza i kobieciarza. Ale staje się też życiowym „gamechangerem”. Od tej chwili zaczyna się finansowy sukces Jaroszyńskiego i ciąg ważnych zdarzeń. Cukrownie, banki, kopalnie, plany własnego kasyna. Wizja małżeństwa z córką cara, Tatianą. Pierwsza wojna światowa i dostawy broni dla rosyjskiego wojska. Potem zderzenie z bolszewikami, nieudana próba ich obalenia i stopniowe wpadanie w cień. Obok tego wszystkiego działania filantropijne, ochronki dla sierot, wspomaganie studentów, jeńców wojennych i ufundowanie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Bogata i niejednoznaczna biografia. Zakurzona. Może gdyby założył ostatecznie własną rodzinę, coś więcej by dziś pozostało?

Tymczasem Wacław Holewiński mówi za Jaroszyńskiego, do czego sam się przyznaje: „tak mogło być, ale na pewno tak nie było”.  Powieść „ugina się” od przemyśleń Jaroszyńskiego, głośno wypowiedzianych, gdy okoliczności temu sprzyjały lub ścigających go wyłącznie w jego głowie. Ta powieść jest mocno „przegadana” –  w dobrym tego słowa znaczeniu – przez głównego bohatera, według możliwych wizji snutych przez autora, który wkłada mu w usta słowa potencjalne, ale możliwe, „wynikające” z biograficznych dociekań.

Polska… wielka euforia po pobiciu bolszewików, a potem wszystko na straty. Szanse… Los czasami bywa hojny, ale zwykle premiuje nielicznych. Tych, którzy chcą i wierzą, że mogą.

 – myśli Jaroszyński, stopniowo odchodząc w cień. Chcieć to móc? Pewnie dużo w tym prawdy. Ale gdy historia wyrzuca nas na ostrych zakrętach, zapewne nie jest to łatwe.

Powieść „Cieniem będąc, cieniem zostałem” Wacława Holewińskiego to także przyjemna wędrówka po epoce, w której żył Jaroszyński. Spotkanie z jej twórcami – rzeźbiarzami, malarzami, architektami. Osobiście bardzo cenię ożywianie minionego świata na kartach powieści. Lubię trafiać na jego detale i pooddychać tamtą atmosferą. Solidny sztafaż, który ma swoją rolę, choć głównego bohatera na pewno nie zakrywa. Ten nad nim zdecydowanie dominuje, mimo że cieniem był i cieniem pozostał.

Ostatecznie wszyscyśmy z cienia. Taki los.

Editress

Porzućcie nadzieję, wy, którzy wychodzicie na blokowy korytarz…

Złodzieje żarówek / Tomasz Różycki ; [projekt okładki Alicja Biała]. Wydanie I. – Wołowiec : Wydawnictwo Czarne, 2023. – 250, [5] stron ; 20 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Muszę od razu dodać, że chodzi o korytarz bloku dziesięciopiętrowego wzniesionego w minionym systemie. Konkretnie korytarz nad dziesiątym piętrem, który łączył wszystkie klatki schodowe i był miejscem schowków, pralni, suszarni i innych zakamarków, w których działy się rzeczy niesamowite, magiczne i straszne. I  tu natychmiast doprecyzuję, że Tomasz Różycki opisał PRL istotnie jako rzeczywistość mityczną, magiczną i piekielną.

Kręgi piekła w dziesięciopiętrowym bloku na jednym z osiedli w Opolu, (lokalizację da się ustalić po licznych „śladach” w tekście”), miały szerokie zasięgi i nieprawdopodobne emanacje. Winda, zsyp na śmieci, pękające rury w ścianach, wieczna ciemność – wynikająca z kradzieży żarówek, lokalnych podpaleń (stąd dym i „zaciemnienie”), dokonywanych przez kochających Heraklita wyznawców. Ciemność to także efekt zadymień papierosowych, które były stałym elementem każdej rodzinnej imprezy, gdzie przysłowiowe siekiery nie poddawały się prawom grawitacji. Ciemność mogła również spaść na człowieka nagle, gdy zbyt wiele skapnęło z aparatury wiadomego zastosowania.

W takim piekielnym bloku funkcjonuje rodzina Tadeusza, naszego dziecięcego narratora, który przeprowadza nas przez swoją historię, ale także towarzyszących mu sąsiadów, rówieśników, znajomych. Nie jest to obraz w pełni realistyczny, ale też nie mamy poczucia zupełnego surrealistycznego odrealnienia. Tadeusz, mitologizując sceny, obrazy, postacie, podnosi ich rangę w czasie, który potrafił upodlić wszystko i wszystkich. Mityczne bóstwa musiały od czasu do czasu zawładnąć ludzkimi ciałami, wpływać na ich zachowania, a nawet wygląd – bo inaczej Tadeusz nie wytłumaczyłby sobie tej rzeczywistości i zjawisk w niej występujących. W mojej opinii wybrał najlepszą z dróg.

Powieść złożona jest z nawarstwiających się dygresji. Bohater chce nam opowiedzieć o pewnym ważnym zdarzeniu w jego rodzinie, o niesamowitym „geście miłości”, aby dosłownie po pierwszym zdaniu skręcić w odmęty mnóstwa innych historii i obrazków, których kolejnym katalizatorem jest kawa w ziarnach i konieczność zmielenia jej u sąsiada. Aby tego dokonać, należy pokonać wspomniany koszmarny korytarz, w którym mógł czyhać Minotaur, a nawet sam Hades z „bóstwami pomniejszymi”. Wyobraźnia Tadeusza, dziecięca naiwność i dziecięce lęki otwierają przed nami Tartar niesamowitych opowieści, pole walk z bogami, którzy robili z ludźmi, co im się tylko zamarzyło. Korytarz jako miejsce niczyje i zarazem miejsce dla wszystkich, przeraża i nęci:

Korytarz, z poziomu którego dało się ręką dosięgnąć obłoków czy gwiazd w rozświetloną noc, pozostawał wszelako miejscem niczyim, kładką zawieszoną  w przestworzach, na której spotykali się wszyscy pragnący ucieczki i odosobnienia: tam umawiano się na papierosa, na flaszkę, na miłosne schadzki, tam próbowano wszelkich substancji zakazanych. Tam wreszcie dopadały ludzi ludzkie potrzeby: liczne wnęki i zakamarki wzdłuż całego przejścia były z jakiegoś powodu dla niektórych wprost wymarzone, wręcz korciły, by w ukryciu załatwić się, pozostając wciąż niewykrytym.(…) Korytarz – zwany też stromym strychem z uwagi na mieszczące się tam pomieszczenia pralni i suszarni – potrafi być bowiem miejscem grozy, szczególnie w ciemnościach. Ale i w dzień często widoczne na posadzce ślady krwi wskazywały na to, że niekiedy ktoś tam poluje.

To mały rzut okiem na wspólną przestrzeń blokową. Ale bohaterowie sprawnie funkcjonują również wśród „akcesoriów PRL-u” –  prodiż, młynek, śnieżący telewizor, „aparatura”, a wszystko to w metrażach klatek dla chomików – à propos, wątek zwierząt jest też szeroko i interesująco przedstawiony. Szczególnie psów. Mam wrażenie, że pies jest zwierzęciem arcypolskim w każdym systemie. 🙂

Chów klatkowy nieco rozluźnia balkon. Jest on bardzo ważną przestrzenią, w której dokonują się sprawy istotne (tu często biją źródła donosicielstwa, zawsze można podsłuchać, co u sąsiada…), ale również wyzwala się prawdziwa chęć do lotu, chęć opuszczenia piekielnych blokowych kręgów.

Dzięki dziecięcemu narratorowi mamy również wgląd w dzieciństwo PRL-u. Niby szare, ubogie w akcesoria, ale barwne – paradoksalnie. Na pewno bardziej swobodne i wolne niż dziś – tu również widzę paradoksalność. Dzieci to bardzo ważny “element” blokowego pejzażu i jego okolic. Wszystko, co najważniejsze działo się poza mieszkaniem. Daleko od wzroku dorosłych. Rodzice mieli swoje konspiracyjne życie. Wzniosłe i mniej wzniosłe.

„Złodzieje żarówek” to bardzo dobra powieść. Autorowi udało się wybrać całą esencję komunistycznego bytowania Polaków, pokazując nie tylko PRL-owski survival, doskonale przygotowujący naród na wojnę atomową, (aby ten nie wszedł z wprawy, „zajęcia” odbywały się każdego dnia), ale także udało się temu bytowaniu nadać barw (i humoru) poprzez mityczne przetworzenie. To nie jest kolejna opowieść o życie w komunie na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w bloku z wielkiej płyty. Wiem, że dla wielu czytelników takie „zaanonsowanie” fabuły już mogłoby być zniechęcające. W tej powieści jest znacznie więcej. Mogłabym nawet wyobrazić sobie ekranizację opowieści Tadeusza. Małe historie i ta wielka historia, która przemyka dyskretnie, bardzo zgrabnie wpleciona w życiorysy bohaterów.

Moje doświadczenie PRL-u jest dość mgliste, ale są też elementy ostre, które z tej mgły się wyłaniają. A lata dzieciństwa zawsze są święte, niezależnie od tego, na jaki czas przypadają. To u Różyckiego również da się wyczuć. Neony, młynki, kawa w ziarnach, kolejki – pamiętam, choć to naprawdę wczesne dzieciństwo. Powieść “Złodzieje żarówek” nie jest dla mnie powrotem do przeszłości. Odnajduję w niej świetną opowieść osadzoną w konkretnych czasach, z konkretnym sztafażem, z wyrazistym narratorem, który dostaje ode mnie sto procent uwagi i zrozumienia. To bardzo solidna powieść z charakterem, z pomysłem, który mnie przekonał. Tomasz Różycki pokazał, że można o czymś, o czym już napisano tak wiele, napisać jeszcze raz w bardzo autorskiej, oryginalnej wersji.

Editress

Osiem do jednego, czyli jaki piękny remis.

Opowiadania i wiersz / Zdeněk Svěrák ; przeł. Dorota Dobrew, Jan Węglowski. Wydawnictwo Afera, 2023. 168 s.

Fot. Dom Książki/Editress

„Opowiadania i wiersz” Zdenka Svěráka w tłumaczeniu duetu Dorota Dobrew, Jan Węglowski, okazały się doskonałą lekturą na pożegnanie wakacji, a w zasadzie i lata, które ewidentnie ustępuje jesieni. Oby była złota i ciepła. Po wypowiedzeniu życzenia, czas przyjrzeć się temu zbiorowi prozatorsko-poetyckiemu, który, przyznaję, celowo zostawiłam na wakacyjny finał. Wiedziałam, co robię. 🙂

Nie chciałabym się nurzać w klasycznym i może już nieco stereotypowym spojrzeniu na twórczość Svěrákaże typowy czeski humor, ironia, absurd, dystans do życia, którego nam Polakom brakuje. Jasne, to wszystko w tym zbiorze ośmiu opowiadań + jeden wiersz, jest. Potwierdzam. Jednak humor humorem, ale jest tu jednak coś jeszcze. Coś, co z przyjemnością „wyławiałam” – mniej popularne „objawy” czeskości, polsko-czeskie punkty wspólne, obrazki, które były przyjemne dla oka wyobraźni, a czasem uderzenie w poważniejszą nutę z niezwykłą, niepodrabialną nostalgią.   

Nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością literacką Svěráka. Pierwszym był zbiór opowiadań „Podwójne widzenie”. Podkreślam ten literacki aspekt twórczości, ponieważ autor jest także aktorem – czy jest ktoś, kto nie widział „Koli” lub „Butelek zwrotnych”? – komikiem i „współstwórcą” (z Ladislavem Smoljakiem i Jiřím Šebánkem) niezwykłej postaci Járy Cimrmana, którą kocha cały czeski naród. Ten uniwersalny (nieistniejący) geniusz wymyślił mnóstwo wybitnych wynalazków, ale niestety zawsze spóźniał się z ich opatentowaniem. Dlatego dziś znamy na przykład Nobla, Marconiego i Edisona. Ale Cimrman to także dramaturg, poeta, muzyk, podróżnik…  O mały włos zostałby ogłoszony Największym Czechem w 2005 roku w konkursie telewizyjnym na największą osobowość w czeskiej historii i współczesności. Tym razem zdyskwalifikowało go nieistnienie. Ale od 1967 roku ma swój teatr. 🙂

Wspominam o tym wątku w twórczości Zdeňka Svěráka z podziwu dla skali wyobraźni i rozmachu kreacyjnego 🙂 i trochę z zazdrości, że Polsce nikt nie wymyślił takiej postaci, która w swoim geniuszu, nigdy nieodkryta, zawsze stała tuż za progiem sukcesu. Myślę, że dobrze odnalazłaby się w polskiej historii. 🙂

A teraz do brzegu, czyli do „Opowiadań i wiersza”. Początkowo zastawiałam się, które opowiadanie szczególnie mnie ujęło, zrobiło na mnie wrażenie? I doszłam do konstatacji, że w każdym było coś, co mnie złapało za serce, zastanowiło, przyprawiło o uśmiech – czasem wymowny. Każde miało to swoje „coś”. Zacznę jednak od środka. „Tramwajarczyk” i „Moja piękna teściowa”, opowiadania, które potwierdziły kolejny raz moje spostrzeżenia, że młodość spędzona nawet w najgorszym czasie, jest zawsze wyjątkowa. Bo młodość jest cudownym, krótkim epizodem, często mitologizowanym, podczas którego ucząc się żyć, musimy podejmować najtrudniejsze życiowe decyzje, zupełnie bez kompetencji. Ale to także czas pierwszych uczuć, często tych najważniejszych w życiu. Czas okrywania świata z naiwnością, która pozwala wszystko widzieć w lepszych barwach. To przełomowe momenty, chwile i znaczący ludzie.

Był rok 1954, w którym Ludvík Malota skończył osiemnaście lat. Historyk stwierdziłby może, że lata pięćdziesiąte nie należały do najlepszych w naszych dziejach, ale od Ludvíka nie można żądać, aby podzielał tę opinię. Był szczęśliwy. Właśnie wyszedł zwycięsko z dwóch ważnych życiowych prób: zdał maturę, której bał się jak diabli, i dostał się na studia. A do tego właśnie zaczęły się wakacje.

Te dwa opowiadania łączy też to, że ogromną rolę gra w nich historia. Historia w ogóle jest ważna w tym zbiorze. Dramatyczne chwile w historii Czechów mają tu swoje odbicie. Svěrák jasno artykułuje to, o czym ludzie dawniej mieli odwagę tylko szeptać. Na przykład o tym, że „samobójstwo” Jana Masaryka to w rzeczywistości kolejna defenestracja. Pokazuje, że człowiek może znaleźć się w trybach historii zupełnie niechcący i z ogromnymi konsekwencjami dla dalszego życia. Myślę, że tu pojawiają się te punkty wspólne polsko-czeskie, szczególnie w kwestii rozumienia życia w ustroju komunistycznym. Na przykład, czym jest donos, który może złamać życie. Jednak Svěrák potrafi przełamać dramatyczne momenty, rozładowuje je niespodziewanie kadrem przepełnionym codziennością, zwykłymi sprawami, uczuciami czy śmiesznością zdarzeń.

W „Tramwajarczyku” wyławiałam też te wspomniane przyjemne obrazki… konkretnie z Pragi. Tramwaje, place, ulice. Te współczesne i te z dawnych lat. Obrazki z codziennego, zwykłego życia. Tego przed i po pracy. Ale i w nim nie brakuje poezji. Ludvík, nasz tramwajarczyk tworzy poezję, może nie do końca zrozumiałą, ale jednak. (Nie wiem właśnie, czy nie powinniśmy uznać, że w tym zbiorze są jednak dwa wiersze, jeśli Ludvíka potraktujemy jako alter ego autora. Ale czy autor chciałby wprost przyznać się do tej poezji, która nie może naleźć uznania? :))

Wczoraj i dziś, to ważne zestawienie w tekstach Svěráka:

W owych czasach Praga nie wyglądała latem tak jak dzisiaj. Nie musiała się bronić przed nawałą zagranicznych turystów, pragnących za wszelką cenę sfotografować Hradczany czy Tańczący Dom, gdzie wtedy ział jeszcze lej po bombie z 1945 roku. Stolica latem niemal zupełnie się wyludniała. Na hulajnogach po chodniku jeździły tylko dzieciaki. Gdyby wtedy, jak dzisiaj, na hulajnogach pędzili również dorośli brodaci mężczyźni, z pewnością pozamykano by ich w domu wariatów.

Historia wczoraj i dziś, podobnie zestawiona. Dobrze wybrzmiewa ten wątek w opowiadaniu „Generał”, przywołujący udział Czechów w Bitwie o Anglię. Tytułowy generał musi się skonfrontować z młodzieżą szkolną, która niespecjalnie historią się interesuje, a często myli podstawowe fakty. Liczy się dla nich to, co dziś. Na przykład mecz koszykarski. Historia wydaje się tak daleka i obca, że aż niemożliwa.

W przewrotny sposób autor proponuje kreatywne rozprawianie o historii w opowiadaniu „Ruina”. Uśmiech nie opuszczał mnie od pierwszych zdań, po ostatnie. Wszystko można sprzedać, jeśli się dobrze opakuje. Pozostaje pytanie, czy tak wolno w przypadku historii? Co szkodzi, a co jest jeszcze dopuszczalne i krzywdy nie czyni? Jeśli w do ruin pewnego zamku wprowadzi się postacie i rzeczy, których tam nigdy nie było, ale zyska na turystyce i zainteresowaniu lokalną historią? Stworzy legendy i nowe podania… Powraca tu do mnie myśl o zmyślonym czeskim bohaterze Cimrmanie… 🙂

Wśród tych ośmiu opowiadań jedno szczególnie przykuwa uwagę. „Rzeki”. Mini-kryminał z puentą, która rozbiła nastój niemal detektywistycznego śledztwa – w drzazgi. Przynajmniej u mnie zwieńczyła lekturę głośnym śmiechem (choć wcześniej do śmiechu nie było – aż tak bardzo :)). Tak, Zdeněk Svěrák jest mistrzem zestawień, zakładania pułapek, wodzenia czytelnika za nos i składania obietnic zachowania powagi – niestety bez pokrycia. A może dzięki Bogu?!

Z opowiadania, które otwiera zbiór zatytułowanego „Okienko” (to nazwisko bohatera, które szczególnie w dzieciństwie sprawiało mu wiele trosk), moją uwagę przykuło zdanie:

Ojciec pocieszał mnie: „Mirku, mamy szczęście, że urodziliśmy się w Czechach. Na Morawach moglibyśmy nazywać się Okieneczko”.

W Czechach? Czyli gdzie? A Morawy, to nie Czechy? Cóż, Czeska Republika składa się z Czech, Moraw i Śląska, godło państwa obrazuje ten podział. Ale rzecz leży jeszcze w czymś innym. W języku czeskim, który potrafi „wyglądać” inaczej w Czechach, na Morawach, czy na Śląsku. Prawdziwa zmora tych, którzy się do czeskiego przymierzają 🙂 Cóż, podziały geograficzne mają swoje językowe konsekwencje. 🙂 W przypadku czeskiego – znaczne! A do zdrobnień Czesi mają swego rodzaju predylekcję lub po prostu je lubią 🙂

Dwa opowiadania, o których jeszcze nie wspomniałam „Nocne niebo” i „Pies” o życiu i jego ścieżkach są właśnie, pierwsze niefabularyzowane, a mimo to miejscami bardzo zabawne. Drugie fabularyzowane i jakby trochę trawestacja, bo o psie, który jeździł samodzielnie pociągiem, do Pragi. Autor sprawnie miesza to, czego sam doświadczył z tym, co … „skonfabulował”, przybierając różne postacie, bawiąc się formą, językiem, zabawnymi konceptami.

Pierwsze zdania z opowiadania „Noce niebo” potraktuję jako puentę do mojego rozprawiania o „Opowiadaniach i wierszu”:

Opowiem wam historię z życia wziętą. Żadnego fabularyzowania, żadnego zastanawiania się, czy jest wystarczająco zabawna. Nic z tych rzeczy. Po prostu opiszę, co mi się przydarzyło.

I co przydarzyło się Czechom w wymiarze narodowym. Wiersz „Opis egzekucji” jest dopełnieniem historycznego spojrzenia. Plac Wacława widział sporo znaczących i dramatycznych momentów historii. Czy da się lekko zdmuchnąć te potworności, wspólnie, z całym narodem? Zdmuchnąć, wzbudzając razem wielki wiatr historii? Zabezpieczyć i obronić jej bohaterów, oddalić katów? Poezję zostawiam państwu do osobistych rozważań, a może i filologicznych rozbiórek. To bardzo wymowny wiersz. Przewidująco „aksamitny”.

Wierszowana puenta daje piękny literacki remis: osiem do jednego. Proza zrównoważona poezją.

Editress

“Każdy przekład jest klęską…” – rzecz o trzech wybitnych tłumaczkach.

Trzy tłumaczki / Krzysztof Umiński ; [projekt okładki i stron tytułowych, opracowanie graficzne i typograficzne Anna Pol]. Wydanie pierwsze. – Warszawa : Marginesy, 2022. – 333, [3] strony : faksymilia, fotografie, portrety ; 23 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Tytuł, który zaproponowałam jest może trochę jak oksymoron, ale inspirowany słowami jednej z bohaterek omawianej książki “Trzy tłumaczki” Krzysztofa Umińskiego. Bo to opowieść o żmudnej walce z żywiołem słowa i o wybitnych osobowościach, które umiały do tej walki stanąć. Czasem nierównej i toczonej w trudnych warunkach.

Dłubanie godzinami w jednym zdaniu. Szukanie najlepszej wersji. Jak oddać niuanse, trafić w sens i przekaz autora? Nie pozostaje nic innego, jak rozkładać na czynniki pierwsze, czasem wymaga tego nawet jednosylabowe słowo. Słowo zamienione na słowo? Nie, czasem jedno słowo, wymaga trzech innych lub słowotwórczej inwencji. Zapełniają się notesy możliwymi interpretacjami, naprowadzającymi śladami. Tak w bólach rodzi się przekład. Rzetelny, uczciwy, z baterią dobrych słowników w pogotowiu. Trzeba kochać takie zajęcie, aby uczciwie się mu oddać, z myślą o czytelnikach, mając na uwadze jakość, bo zdecydowanie wciąż nie o pieniądze tu chodzi… Nawet dziś, choć po II wojnie światowej, kiedy bohaterki Krzysztofa Umińskiego rozpoczynają karierę w przekładzie – pieniądze za prace translatorskie były jeszcze bardziej nędzne. Lektura listów Joanny Guze, jednej z bohaterek książki, które świetnie dokumentują perypetie życiowe tłumaczki, doskonale obrazuje, z czym musiała się zmagać młoda kobieta, samotna matka, aby uprawiać swój zawód i przeżyć. Czasem trzeba było tłumaczyć książki, które „splendorów i stanowisk” nie przynosiły. Na marginesie tego wątku Krzysztof Umiński pyta: „za co odpowiada tłumacz? Czy tylko za jakość swej pracy? Czy również za idee, które niesie przetłumaczona przezeń książka?”. I przywołuje współczesną dyskusję w środowisku tłumaczy, którą wywołał Jerzy Jarniewicz, sugerując, że tłumacz odpowiada za to jak tłumaczy i co tłumaczy. Z tym polemizował Rafał Lisowski, który stwierdził, że niewielu tłumaczy ma realny wpływ na to, co się przekłada, a “żyć z czegoś trzeba”. Sam Umiński podsumowuje to tak:

„Przyznaję, bliższy jest mi maksymalizm Jarniewicza. Uważam, że tłumaczyć warto wtedy, kiedy się książkę uważa za cenną, inaczej człowiek świadomie uczestniczy w zaśmiecaniu świata. A przecież sam więcej niż raz sprzeniewierzyłem się tej zasadzie (m.in. próbując zarobić na pisanie tej książki) i wiem, że czasem trudno uniknąć tłumaczenia książek głupich i złych. Zwłaszcza gdy ktoś żyje wyłącznie z przekładu. Lub jest debiutantem. Lub samotnie wychowuje dziecko”.

Zawód trudnych wyborów, obarczony pasją, która, aby mogła trwać, czasem wymaga kapitulacji wobec słabszych tytułów. A mimo to, Joanna Guze, Maria Skibniewska i Anna Przedpełska-Trzeciakowska zapisują się w historii polskiego przekładoznawstwa jako wybitne tłumaczki, które „sprowadziły” do Polski wielu wybitnych autorów i ich utwory. Powieści już kultowe, bez których nie można wyobrazić sobie literatury – „Trzej muszkieterowie”, „Hobbit”, „Dżuma”, „Duma i uprzedzenie”…

Opowieść o tych trzech kobietach-tłumaczkach jest również opowieścią o bardzo trudnych czasach. Autorowi udało się odmalować los tych kobiet i jego tło. Mocne, ekspansywne, naznaczające. Listy Joanny Guze to skreślony na papierze zapis trudnych lat powojennych, obraz państwa, w którym o wszystko, nawet o najbardziej podstawowe sprawy bytowe, trzeba było się „szarpać”. Ale nie tylko proza życia się w nich zamyka, bo także piękny zapis życia literackiego, kulturalnego. Korespondencja z Julią Hartwig, Andrzejem Vincenzem, Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, Józefem Czapskim, Andrzejem Kijowskim.  Bardzo interesująca jest część poświęcona tłumaczeniu powieści Alberta Camusa, z którym tłumaczka nawiązała kontakt korespondencyjny. Wszystko na tle przeobrażeń politycznych w Polsce, które raz zezwalały, raz zabraniały wydawać konkretnych autorów. Umiński oddał również sytuację Camusa we Francji i jego sporów z Sartrem, a także polską recepcję jego powieści.

Joanna Guze „dostarczyła” wielu znakomitych tytułów z literatury francuskiej. Żeby się o tym przekonać, wystarczy rzucić okiem na zestawienie tłumaczeń, które podsumowuje rozdziały poświęcone tej tłumaczce. Po niej przychodzi nam przyjrzeć się Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Uczestniczka powstania warszawskiego, anglistka, najczęściej łączona jest z powieściami Jane Austin, które mogła z sukcesem tłumaczyć, między innymi dzięki mamie, która mając kontakt z dawną arystokracją, wspomagała tłumaczenie dialogów czy fraz w rodzaju „two courses”, ale sama tłumaczka zebrała także pokaźny zbiór książek o Jane Austin i jej czasach. Żeby przygotować dobry przekład, potrzebny jest szeroki kontekst. I czynnik ludzki. Stąd uważam, że sztuczna inteligencja jeszcze długo nie zastąpi tłumacza „z krwi i kości”. Bo czy AI będzie wiedziała, że dawniej „two courses” oznaczało „rybę i pieczyste”?

Umiński przedstawia także strategie tłumaczki w wyborze rozwiązań, wskazuje na jej warsztat, czasem konieczność obrony swoich wyborów przekładowych. Porównuje z innymi tłumaczeniami. Ile kłopotu może sprawić sam tytuł, interesująco opisuje przy okazji Faulknera i jego powieści, którą znamy pod tytułem „Wściekłość i wrzask”.

„Uważam, że każdy przekład jest klęską. Właściwie chodzi o różnicę punktów w tej przegranej, żeby była jak najmniejsza” – mówi Anna Przedpełska-Trzeciakowska i pewnie wielu tłumaczy może się pod tymi słowami podpisać. Nie da się tłumaczyć bez strat, a nieprzekładalność jest zmorą tłumacza, który dokonuje nadludzkich wysiłków, aby choć trochę oddać „sens i treść”.

Trzecia z bohaterek Umińskiego to Maria Skibniewska, znana jest z tłumaczeń Tolkiena. Poza jej dorobkiem translatorskim, o niej samej niewiele można powiedzieć i autor skupił się głównie na jej dorobku.

„Rozziew między astronomicznym dorobkiem przekładowym Skibniewskiej a znikomością śladów, jakie po niej pozostały, poraża. Trudno przez chwilę nie pomyśleć, że coś jest na rzeczy. Że chciała zniknąć, rozpuścić się w przekładzie.”

Skibniewska wiodła samotniczy tryb życia, oddana przez wiele godzin codziennemu przekładowi. Bezdzietna wdowa wypełniała czas pracą. Tłumaczyła z francuskiego i angielskiego. Ale przede wszystkim w pamięci funkcjonuje jako pierwsza tłumaczka dzieł Tolkiena. Tolkienowskie pierwsze przekłady to bardzo ciekawy wątek w książce Umińskiego. Interesujące jest także to, jak autorzy uczestniczą w procesie przekładu swoich książek na inne języki. Czasem bywa to obezwładniające. Tolkien przede wszystkim dawał instrukcje dotyczące nazw własnych i bardzo mu zależało, żeby trzymać się jego propozycji nazewnictwa.

Camus, Dumas, Austin, Faulkner, Tolkien, Salinger, Wolfe, Sillitoe, Updike, James, Dickens, Bradbury, Malraux…. i jeszcze wielu innych. Byli szansą, ucieczką od szarości i koszmaru życia w państwie komunistycznym. Uciekały tłumaczki, a po nich – czytelnicy. Okładki pierwszych wydań można zobaczyć w “Trzech tłumaczkach” Krzysztofa Umińskiego – książce o literaturze, jej celach, wartościach. Książce o żmudnej, cichej pracy tłumaczy, tak często niedocenianej, a która „kosztuje”.  Ilu bohaterów, ile akcji, zdarzeń ominęłoby naszą wyobraźnię już od dzieciństwa, gdyby nie tłumacz.

“Trzy tłumaczki” znalazły się w finale Górnośląskiej Nagrody Literackiej “Juliusz”, trzymam kciuki, aby październikowe rozstrzygniecie konkursu przyniosło Krzysztofowi Umińskiemu zadowolenie 🙂

Editress