Archiwum kategorii: Przekład

Dzieci i ich dorośli

Butelka taty / Artur Gębka ; ilustracje Agata Dudek. Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2023. – 60, [4] strony : ilustracje ; 25 cm.

Radio Zapomnianych Dzieci/ Anja Portin; z języka fińskiego przełożyła Katarzyna Aniszewska. [ilustracje Miila Westin] Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2023. – 280, [4] strony : ilustracje ; 22 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Dużo trosk i kłopotów przysparzają dorośli dzieciom. Potrafią poważnie poturbować młodych adeptów życia, którzy nagle muszą stanąć oko w oko z dylematami i problemami, wobec których są kompletnie bezradni. Do których nie mają klucza, ani kompetencji życiowych.    
Tuż przed nadchodzącym Dniem Dziecka takie refleksji naszły mnie po lekturze doskonałych opowieści, „Butelka taty” Artura Gębki i „Radio zapomnianych dzieci” Anji Portin. Dały mi te książki wiele do myślenia i jednocześnie zachwyciły stylem, nietuzinkowymi konceptami, które tworzą niezapomniane opowieści o sprawach bardzo ważnych i w gruncie rzeczy trudnych do opowiedzenia – biorąc je na warsztat literacki, łatwo bowiem wpaść w pułapkę banału, powtórzeń, stereotypowych obrazów lub w czarny, niestrawny dramatyzm.

Zacznę od niewielkiej fabuły, jaką jest „Butelka taty”. Sposób, w jaki Artur Gębka opowiedział o problemie alkoholowym w rodzinie, to absolutne mistrzostwo! Metafora butelki, która rozgaszcza się w dotychczas spokojnym domu, jest niby prosta, ale daje niesamowity, zaskakujący w efekt, który jest po prostu piorunujący. Często w obiegowych rozmowach, w odniesieniu do alkoholizmu, mówimy o „zaglądaniu do butelki”, czy „wylądowaniu na dnie”. A co jeśli butelka staje się w sposób dosłowny lokatorem, najpierw mała, ignorowana, rośnie i wypełnia wszystko, zabiera przestrzeń, zabiera kontakt? Zasłania, izoluje, dominuje i odpycha. Skąd się wzięła w życiu taty Wojtka? Jakim cudem tak się rozrosła, zabierając przestrzeń do zabawy na dywanie, gier rodzinnych czy tańca?

Każdego dnia butelka czuła się coraz pewniej. Wojtek z niepokojem obserwował, jak przesuwała się w głąb salonu. Przestała się ukrywać.
 – Mamo, dlaczego ona z nami mieszka? – zapytał któregoś dnia chłopiec.
 – Nie zwracaj na nią uwagi – odparła krótko mama, omijając szklany przedmiot jak coś, co nie ma żadnego znaczenia.  

I tak butelka, początkowo ignorowana, staje się głównym i dominującym członkiem rodziny. Wspaniałe jest to, że autor ucieka od wszelkich ocen postaci. Nie oskarża, pokazuje rodzinny dramat, który przeżywają wszyscy. Różne są motywy, dla których dorosły zapada się w alkoholowy nałóg. Autor doskonale wydobył cierpienie całej rodziny i zaproponował koło ratunkowe ojcu, który znalazł się na dnie szklanego potwora.

Znakomite ilustracje Agaty Dudek dopełniają całości. Graficzno – typograficzne rozwiązanie dodatkowo wzmacnia przekaz i wciąga emocjonalnie czytelnika w problemy Wojtka i jego rodziców. Od momentu, gdy pojawia się zuchwała butelka, tekst zaczynają pokrywać zielone plamy, które stopniowo, z rozwojem zdarzeń, coraz bardziej zalewają tekst, aby zupełnie przykryć biel stron. Kleksy te zwracają na siebie uwagę i „przeszkadzają” na swój sposób czytelnikowi, który razem z rodziną Wojtka zostaje osaczony przez nieszczęsną butelkę i jej płynną zawartość, która zalewa spokój i zakłóca codzienność. I czytanie.

W fińskiej powieści „Radio zapomnianych dzieci” Anji Portin, w tłumaczeniu Katarzyny Aniszewskiej, nieszczęsne butelki również odegrają rolę, ale nie tylko one. W tej powieści dorośli-rodzice porzucają swoje role z różnych powodów, zapominając o własnych dzieciach, które zdane są tylko na siebie. Na szczęście… do czasu. Znajdą się bowiem odpowiedzialni dorośli, z „wrażliwym uchem”, którzy wychwycą ciężkie dziecięce wzdychanie, gdy samotność i problemy zupełnie przygniotą. Tak jak Alfreda, głównego bohatera tej opowieści, który pewnej nocy swoim przepełnionym rozterkami wzdychaniem, dotknie wrażliwego ucha Amandy, roznosicielki gazet, właścicielki starego domu z jabłoniowym sadem, która wnieście w życie chłopca i jemu podobnych dzieci wszystko, co najważniejsze i najpotrzebniejsze, aby szczęśliwe dorosnąć.

Dzięki staremu odbiornikowi radiowemu, „Zapomniane Dzieci” – w różnym stopniu porzucone, zaniedbane emocjonalnie – odnajdą nadzieję, pokrzepiające słowo, które Alfred, przy pomocy Amandy będzie nadawał na falach radiowych, tylko im znanych.  

W życiu Alfreda zrobi się baśniowo, magicznie, czasem zabawnie, a na pewno przytulnie. A także smacznie. Ile można jeść sucharki z kiszonymi ogórkami i popijać paskudną herbatą? U Amandy, w towarzystwie kota i wyjątkowego kruka będzie można zjeść gorącą zupę i mnóstwo odmian pysznych jabłek. Toczyć ważne rozmowy i zrobić wiele dobrego. Spróbować zrozumieć też swoich nieudolnych rodziców, którzy czasem nawet nie wiedzą, że krzywdzą.

Pokrzepiające lektury, z wielkim ładunkiem emocji. Zastanawiam się, jakie wrażenie zrobią na młodych czytelnikach, skoro na tych starszych robią kolosalne! (mówię za siebie :)) I jak wiele dzieci znajdzie w nich swoje odbicie, niestety…

Editress

Złudne panowanie

Cesarski zegarmistrz / Christoph Ransmayr ; tłumaczenie Jacek St. Buras. Kraków : Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, copyright 2018. – 268, [3] strony ; 21 cm. (Seria z Żurawiem)

Fot. Dom Książki/Editress

Człowiek i czas. Temat fascynujący i niewyczerpany. Pytania o naturę czasu, jego panowanie nad nami spędzają sen z powiek naukowcom i filozofom. Sądzę, że to się nie zmieni do końca… no właśnie. Początek i koniec, przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Tkwimy w okowach temporalnych pojęć, jesteśmy przez nie zdeterminowani i kusi nas, aby zapanować nad zegarem. Albo przynajmniej poudawać, że możemy bieg czasu spowolnić, a nawet na chwilę zatrzymać. Być panem czasu? Kompletna ułuda. Lubimy to jednak rozważać i mieć nadzieję, że może kiedyś stanie się to możliwe. Czas, jednostka fizyczna, która potrafi być tak subiektywnie odczuwana. Choć mam wrażenie, że ostatnio wszyscy doświadczają jakiegoś upiornego przyśpieszenia.

Ten być może przydługi wstęp jest efektem lekturowego namysłu. Trochę niespodziewanie wpadła mi bowiem w ręce książka austriackiego pisarza Christopha Ransmayra „Cesarski zegarmistrz”, która nie tylko o czasie rozprawia, ale jednak czyni z niego osnowę całej opowieści. Pokazuje żałosną chęć panowania nad czasem i ostateczne poddanie się mu, które staje się przeznaczeniem każdego z nas, bez względu na stan posiadania i społeczną pozycję.

Alister Cox, wybitny angielski zegarmistrz udaje się z ekipą swoich utalentowanych pracowników do Chin, aby tam spełnić zachcianki chińskiego cesarza, którego pochłania fascynacja zegarami. Qíanlóng,  Pan Dziesięciu Tysięcy Lat, przed którym musi się zginać każde kolano, a żaden wzrok nie może dosięgnąć jego oczu, wykłada Coxowi swoje banały o czasie. To jedynie przekonuje zegarmistrza, że chiński cesarz jest tylko człowiekiem, i jak wszyscy jest poddanym czasu, a nie jego władcą. Żałosna chęć posiadania nieograniczonej władzy, jakiej domaga się śmiertelny i ułomny człowiek, może tylko budzić uśmiech politowania.

Zegarmistrz dostaje zlecenie na trzy zegary, które mają mierzyć tempo upływu czasu w różnych okresach ludzkiego życia – dziecka, zakochanych i umierających (czy skazanych na śmierć – cesarz chiński dostarczy zegarmistrzowi możliwość porozmawiania z takimi nieszczęśnikami o czasie, który im został do egzekucji). Istotnie, różnie odczuwamy czas z biegiem lat i z narastającym doświadczeniem.

Alister Cox też ma swoje porachunki z czasem. Przedwczesna śmierć dziecka złamała zegarmistrza i odtąd zmienia się jego postrzeganie upływu kolejnych godzin i lat.

Pięć lat, tylko pięć lat!, dane było przeżyć Abigail z bezmiaru wieczności, i kiedy jej mała trumienka spłynęła w ciemność grobu na cmentarzu w Highgate, jej ojciec kazał usunąć wszystkie zegary, nawet zegar słoneczny na południowej ścianie swojego domu, poza jednym zagadkowym mechanizmem zegarowym, który polecił umieścić na nagrobku córki zamiast marmurowego anioła czy płaczącego fauna.

Ów tajemniczy zegar nazwany Zegarem życia Abigail jest w istocie kolejnym marzeniem człowieka o perpetuum mobile, czyli tak naprawdę pragnieniem nieśmiertelności. Takie właśnie opus magnum Alister Cox będzie konstruował w Chinach. Dzieło, które ma ukoić jego ból po stracie córki i jednocześnie ukochanej żony, która całkowicie go odrzuciła i zamilkła. Alister Cox liczy na uzdrowienie przy pomocy czasu tej od początku „nieproporcjonalnej miłości”. Faye, młoda dziewczyna w zaaranżowanym małżeństwie z dużo starszym mężczyzną, miała dla niego jedynie podziw, ale nie miłość, on zaś kocha ją szaleńczo.  

W czasie wypełnia się nasz los. Czym jest przedwczesność zdarzeń? Co znaczy, że wszystko ma swój czas? Jak się ten los rozkłada na sekundy i minuty, godziny, dni i lata? Każdemu inaczej. Abigail na pięć lat, młodemu pomocnikowi zegarmistrza, Badlerowi tylko na dwadzieścia dziewięć. Ile czasu ma cesarz, Alister Cox, czy Faye?

Cesarz Oíanlóng potrafi wyznaczyć poddanym czas śmierci.  Okrutnej, bestialskiej wręcz. Najbardziej jest zainteresowany zegarem przemijania, bo wydaje mu się, że nad tym zapanować potrafi. Zatrzymać pory roku, zerwać linię życia. I trwanie na wieczność. Perpetuum mobile. Fascynuje i przeraża go zarazem. Mechanizm, który nigdy się nie zatrzyma, przerasta przecież jego wszechmoc i wieczność. Przyjdzie zapewne moment, w którym tyran się zatrzyma, a “ponadczasowy zegar” Coxa będzie odmierzał czas nadal. Czy warto go zatem uruchamiać?

Christoph Ransmayr stworzył fabułę, która płynie w jakimś szczególnym tempie. Autorowi udało się w specyficzny sposób zamknąć w tej opowieści czas i poczucie jego upływania. Nawet dramatyczne zdarzenia mają dziwne „krawędzie”, jakby zasnute, nieostre, bo to nie one są tu najważniejsze. Można odnieść wrażenie „postoju”, zamknięcia w bańce czasu historii dziejącej się w XVIII wieku. Kłania się tu również kunszt translatorski Jacka St. Burasa, któremu udało się tę wyjątkową atmosferę powieści przenieść i zachować.

„Cesarski zegarmistrz” to także opowieść pokazująca zderzenie kultur, miejsca ich nieprzystawalności i mentalnej nieprzekładalności. Opowieść o kochaniu bez wzajemności, o iluzjach, którymi chcemy się karmić i tęsknocie za czymś więcej. Tęsknocie za wiecznością. Tempus fugit, aeternitas manet.

Editress

Kwitnące wiśnie na półkach

Ukochane równanie profesora = Hakase no aishita sūshiki / Yōko Ogawa ; z japońskiego przełożyła Anna Horikoshi. Wydanie I. – Warszawa : Tajfuny, copyright 2019. – 190, [2] strony ; 20 cm.

Podziemie pamięci / Yōko Ogawa ; z japońskiego przełożyła Anna Karpiuk. Wydanie I. – Warszawa : Tajfuny, 2022. – 286, [2] strony ; 20 cm.

Dziewczyna z konbini / Sayaka Murata ; tłumaczenie z japońskiego Dariusz Latoś. Kraków : Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2019. – 141, [2] strony ; 21 cm. (Seria z Żurawiem)

Fot. Dom Książki/Editress

Początek roku przynaglił mnie do swego rodzaju inwentaryzacji domowej biblioteki. Wynikało to poniekąd z pewnych zawodowych konieczności, ale stało się podwójnie owocne. Z przyjemnością odkryłam bowiem, że rozrasta się półka z literaturą japońską. Również ta wirtualna, bo w e-bookach także kształtuje się ładna reprezentacja literacka z kraju kwitnącej wiśni. Swoją drogą dla książek elektronicznych powinnam podjąć prace ewidencyjne, bo się już gubię i zapominam, jakie skarby posiadam.

Popularyzowanie literatury to szlachetne zajęcie. Doceniam, szanuję i trzymam kciuki za wydawców, którzy podejmują się tego zadania na trudnym polskim rynku. I dzięki temu literatura japońska ma się już całkiem nieźle na naszych księgarskich półkach. Kilka lat temu moje serce zdobyło wydawnictwo Tajfuny, którego książki zachwyciły mnie również od strony edytorskiej. Kruchutka mini forma oddawała klimat tekstów, koncepcja graficzna i typograficzna dopełniały całości. Gdy pierwszy raz wzięłam te wydania w rękę, miałam wrażenie, że dotykam Japonii, chociaż w tym papierowym wymiarze. Drugim japońskim zachwytem były książki z serii „Z Żurawiem” Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego (obecnie marka Bo.wiem). Nie ukrywam, że okładki w wykonaniu Małgorzaty Flis przyciągały mnie jak magnes (okładka ma moc!). Bardzo lubię prace tej ilustratorki. I tak rozpoczęłam nową przygodę literacką.

Zatem przeglądając japoński kącik literacki, wybrałam trzy tytuły, które w moim odczuciu mają ze sobą wiele wspólnego. Dwa z nich przede wszystkim łączy osoba pisarki, czli Yōko Ogawy, a myślę tu o „Ukochanym równaniu profesora“ i „Podziemiu pamięci“. Ale ta trzecia, „Dziewczyna z konbini” Sayaky Muraty również ma z nimi łączność. Ich punkt wspólny to bohater. Poza społecznymi oczekiwaniami, normami, usiłujący znaleźć się w urządzonej już rzeczywistości. Inny, nieprzystający.

„Podziemie pamięci” to najbardziej skrajna z tych historii, ponieważ rozgrywa się w dystopijnym świecie, w którym trzeba się mocno trzymać wytyczonych zasad, aby nie podpaść systemowi i… pewnego dnia nie zniknąć. Jak wiele innych rzeczy, które znikają bez ostrzeżenia na pewnej wyspie, gdzie rozgrywa się cała akcja. Wraz z anihilacją przedmiotów (i nie tylko), z języka i z pamięci musi zostać wyrugowane wszystko, co się z nimi wiązało. Nie ma róż? Nie mówimy o różach, nie wspominamy, nie piszemy. Z tym ostatnim narratorka ma największy problem, ponieważ jest pisarką. Jak tworzyć, gdy brakuje słów i pamięci? Tajni agenci sprawdzają, czy ktoś nie przechowuje czegoś, co zniknęło, czego ma już nie być. Ani fizycznie, ani w pamięci. Ktoś, kto nadal pamięta, jest zagrożeniem, jest wrogiem systemu.
Oczywiście obok wyrasta podziemie, które nie podporządkowuje się wymogom, narażając się na przykre konsekwencje. Można powiedzieć, że podobne historie już były opowiedziane. Znamy ten schemat:  system totalitarny i kontrola obywateli. W tej jednak opowieści jest coś więcej. Bo gdy nagle znikają części ludzkiego ciała – można powiedzieć, że znika już zupełnie człowieczeństwo. „Podziemie pamięci” to wielopoziomowa powieść. Mocna w swym przesłaniu. Bohaterowie, ich wzajemne relacje, pytania, przemyślenia, a także wspomnienia, budują dotkliwą wizję wyalienowania społeczeństwa. Wizję rozpadu relacji, która kończy się upadkiem w nicość. Absolutna nicość staje się przeznaczeniem bohaterów, nic ani nikt nie przechowa przeszłości i nie stworzy przyszłości, bo nie ma już z czego.

Druga powieść Yōko Ogawy „Ukochane równanie profesora” jest podobno ulubioną książką Japończyków. Nie dziwię się. Mnie również zauroczyła. Opowieść o profesorze matematyki, który pamięta tylko przez osiemdziesiąt minut, a potem wszystko staje się dla niego nowe, jest dla mnie historią o empatii, dobru, które w sobie mamy – albo możemy mieć, relacjach, które przynoszą spokój, ukojenie i odnawiają ludzkiego ducha.

Wypadek samochodowy, któremu uległ bohater, poważnie uszkodził jego pamięć wsteczną. Natomiast nadal doskonale funkcjonuje w świecie liczb. Matematyka jest realnym życiem profesora. Ponieważ żyje samotnie, stale potrzebuje pomocy w domu, gospodyni, która zadba o codzienne sprawy. Jego choroba bardzo utrudnia relacje z innymi. Sam profesor wygląda dość kuriozalnie, bo cały jest obczepiony karteczkami, z informacjami, które musi pamiętać. Najważniejsza jest ta jedna. „Moja pamięć trwa osiemdziesiąt minut”. Gdy pojawia się kolejna  gosposia, musi się pojawić nowa karteczka. Przez dom profesora przewija się sporo pomocy domowych, aż pojawia się ona. Nasza narratorka, z synem, którego profesor nazywa Pierwiastkiem. Trudny, zamknięty człowiek pokazuje nowe oblicze. Niemal rodzinne relacje, jakie nawiązuje gospodyni, jej syn i profesor odmienia ich wszystkich A pomiędzy nimi jeszcze królowa nauk. Po lekturze „Ukochanego równania profesora” można zakochać się w matematyce. Zobaczyć jej „oblicze“ tak różne od tego szkolnego. Dostrzec, jak można wzrastać intelektualnie, zmieniać swoje postrzeganie świata, obcując z liczbami i ludźmi. Matematyczny język staje się czymś co wiąże, staje się dodatkowym sposobem komunikacji, łączności, budowania relacji. Coś na kształt podzielanych pasji. Ale nie tylko.

Lubię takie historie, gdy pojawienie się drugiego człowieka w życiu osoby, która pozostawała gdzieś na marginesie życia, odzyskuje ją na nowo. Daje nadzieję, budzi najpiękniejsze uczucia, empatię. Lubię, gdy w wyniku niespodziewanego spotkania, ludzie cudownie się obdarowują. Choć podobno nie ma przypadków…
Wyalienowany mężczyzna, mieszkający w świecie liczb wzruszająca niemal do łez, gdy przeżywa zwykłe zranienie chłopca jak największy dramat. Ten mężczyzna, owładnięty miłością do liczb, daje tak wiele swojej wrażliwości i czułości, o które nikt by go pewnie nie podejrzewał. Wszystkie postacie w tej historii dostają niesamowite bogactwo, dotykają sedna tego, kim jesteśmy i pojmują,  jak bardzo jesteśmy sobie potrzebni.

Fot. Dom Książki/Editress

„Dziewczyna konbini”  Sayaky Muraty nie ma w sobie już tego pocieszenia. Keiko Furukura ma 36 lat i pracuje w sklepie. Nie ma własnej rodziny i nie chce jej mieć. Od dziecka nie szuka kontaktów z innymi. Najlepiej czuje się wtedy, gdy niezauważona, wtopiona  w społeczeństwo robi mechanicznie każdego dnia to samo. Czyli pracuje w sklepie. Nie ma żadnych ambicji, o których krzyczy współczesny świat. Ona po prostu żyje i robi swoje. Praca w konbini, specyficznym japońskim sklepie, urządza jej wszystko. Jest jak trybik w machinie i czuje się z tym doskonale. Bezpiecznie. Czy społeczeństwo może zrozumieć i zaakceptować to, że ktoś tak chce żyć? No właśnie nie. Bohaterka odczuwa naciski rodziny, otoczenia, znajomych, z którymi i tak bardzo rzadko się spotyka, i zawsze pod wewnętrznym przymusem. Zaczyna więc zmyślać i koloryzować, aby dano jej spokój, aby nie widziano w niej dziwaczki, co i tak się ostatecznie nie udaje. Gdy w konbini pojawia się mężczyzna podobny do niej, następuje prawdziwe zderzenie.

Keiko nie robi nikomu krzywdy. Nikomu nic nie narzuca. Jest przeźroczysta. Żyje według własnych potrzeb, a jednak jest solą w oku. Można rozumieć, że rodzina, bliscy chcą jej szczęścia w takim kształcie, jakim go pojmują i sami doświadczają. Ale ona jest szczęśliwa według własnego wzoru i co ważne, co już podkreślałam, nie wyrządza nikomu krzywdy.  Gdy próbuje się zbliżyć do obowiązujących szablonów szczęścia, wówczas staje się zupełnie rozbita.

„Dziewczyna konbini”  dołącza do moich ulubionych lektur z serii Z Żurawiem, (w której znajdują się nie tylko japońskie tytuły). W tym roku na pewno zafunduję sobie kilka spotkań z japońską powieścią, bo to naprawdę interesujące spojrzenie na ludzką kondycję. Postaram się wybrany tytuł podsumować recenzją. Tymczasem na blogu są już dwa teksty recenzujące japońskie książki. Kilka słów o powieści „Stacja Tokio Ueno” Yu Miri i „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchi jest do dyspozycji czytelników odwiedzających Dom Książki Editress!

Editress

Spotkanie z samym sobą

Zanim wystygnie kawa / Toshikazu Kawaguchi ; przełożyła Joanna Dżdża. Warszawa : Grupa Wydawnicza Relacja, copyright 2022. – 219, [1] strona ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Podróż do przeszłości. Bardzo kusząca perspektywa, a może nie? Pewnie każdy z nas przynajmniej raz w życiu myślał o powrocie do dawnego życia i zastanawiał się, co by w nim zmienił. W powieści „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchi, w tłumaczeniu Joanny Dżdży, działa kawiarnia, w której taki skok w przeszłość jest możliwy, ale zanim wystygnie kawa, trzeba wrócić do teraźniejszości. Jak szybko stygnie kawa? To zależy, w czym jest podana. Generalnie czasu jest mało, może 20 minut, co można w takim okresie załatwić? Co powiedzieć i komu?

Znamienne jest to, że kawiarnia jest gdzieś w podziemiach, nie ma w niej okien i jest bardzo mała. Niewielu klientów może z niej skorzystać jednocześnie. Dzięki temu bohaterowie są odłączeni od codziennego zgiełku i nic ich nie rozprasza. Mogą usłyszeć samych siebie przy kilku zaledwie świadkach, którzy często służą wsparciem i darzą zrozumieniem. Personel kawiarni i jego klienci tworzą bardzo intymne więzi. Uczestniczą bowiem w niezwykłym momencie życia swoich gości, a nawet bezpośrednio biorą w nim udział. Przedstawiają także dokładnie cały zestaw zasad, które trzeba spełnić, aby szczęśliwie powróć z przeszłości i w ogóle móc się tam przenieść.

Nie mogę zdradzić wszystkich zasad tej podróży w przeszłość, bo zepsułabym całą przyjemność czytania. A jest ich kilka. Nie tylko ten limit czasu, jakim jest stygnąca kawa. Owe obostrzenia często powodują, że klientela rezygnuje z przenosin, bo nie tak je sobie wyobrażała. I pewnie wielu czytelników również. Ale zapewniam, to tylko atut. Nie oczekujcie wrażeń jak z filmu Zemeckisa. To zupełnie nie ta półka. Powieść „Zanim wystygnie kawa” oferuje coś innego. Coś głębszego. To nie jest „rozrywkowa” lektura. Nieraz ściśnie gardło. Towarzyszymy w tych wyjątkowych podróżach parze zakochanych, dwóm siostrom, małżeństwu i matce z córką. Każda z tych historii jest bardzo przejmująca, każda ma swoisty kaliber ciężkości i angażuje całą  feerię uczuć. Najbardziej poruszyła mnie ostatnia podróż, zatytułowana Matka i dziecko. Obraz, który na długo zostanie pod powiekami.

Przede wszystkim, to nie jest opowieść o podróży w czasie, jak to sobie klasycznie wyobrażamy. To opowieść o podróży w głąb siebie. Nietuzinkowa i bardzo przemyślana. Zmuszająca czytelników do przewartościowań, pokazująca, że one są możliwe i bardzo ważne, aby zbudować lepszą przyszłość. Z przeszłości można tylko wyciągnąć wnioski, uczciwe spojrzeć na siebie przez pryzmat zdarzeń i dokonać zmian jedynie w sobie, a nie w tym co było.

Nie podróż w czasie jest tu najważniejsza, ale to co w ludziach dojrzewa, namysł nad najważniejszymi sprawami, jakiego dokonują bohaterowie i ostateczne przeobrażenie siebie w kogoś lepszego. Podróż w przeszłość jest pretekstem, jest wielkim pragnieniem, które pozwala odblokować siebie, rozmrozić skostniałe uczucia, dotrzeć do swojego ja.

„Gdybyś mógł cofnąć się w czasie, z kimś chciałbyś się spotkać”? – zadaje pytanie autor, jako motto swej powieści. To ciekawie zadane pytanie. Zazwyczaj mówimy, “co chciałbyś zmienić?”. Zmiana jest motorem, zmiana w jakiś zdarzeniach, czynach, które chcielibyśmy poprawić lub całkowicie wyrugować z biografii. Tymczasem w powieści „Zanim wystygnie kawa” najważniejsze są relacje i słowa, gesty, które nie mają nic zmienić w przeszłości. Mają jedynie dokonać przemiany serca podróżującego tu i teraz, z myślą o przyszłości.

To zdecydowanie powieść przeciw egoizmowi, który dziś króluje. Bohaterowie składają wzruszające świadectwa najlepiej rozumianego poświęcenia. Powieść afirmująca życie i wdzięczność za nie. Afirmująca miłość, przyjaźń, bezinteresowne oddanie w imię wyższych wartości. Porzucenie głupiego pędu za wygodą i sukcesem, który całkowicie pomija drugiego człowieka.

Wszyscy podróżujący wracają inni, pogodzeni, radośni, mimo, że przeszłość zawiera tragiczne obrazy. Bolesny i nieusuwalny balast. Mimo, że są targani skrajnymi emocjami, wracają spokojni, pewni tego, co dalej robić. Jakie to ważne – mieć pewność, że idzie się właściwą drogą, a z tego co się wydarzyło bierze to, co najlepsze, najbardziej kształtujące i tworzące lepszą przyszłość. Sobie i innym.

Podróż w kawiarni Funiculi Funicula przemienia serce i pozwala zmierzyć się z przeciwnościami losu, z nadzieją, że to wszystko ma sens. Cieszę się już na kontynuację losów kawiarnianych bohaterów w zapowiadanych przez wydawcę Grupę Wydawniczą Relacja „Opowieści z kawiarni”.

Editress

Monodram o przyjemności i nieprzyjemności kochania

Zakochany / Alfred Hayes ; tłumaczyła Anna Arno. Warszawa : Wydawnictwo Próby, 2021. – 134, [2] strony ; 20 cm

Fot. Dom Książki/Editress

Z przyjemnością odnotowałam w zeszłym roku pojawienie się Wydawnictwa Próby na rodzimym rynku wydawniczym. Zespół wywodzący się z Zeszytów Literackich był już dla mnie gwarantem jakości. Jak się szybko okazało, nie ma tu pomyłki i błędnego przeczucia. Zapowiedzi wydawnicze bardzo obiecujące, dziś już w księgarniach cieszą oko i czytelniczą duszę. Moją na pewno :). Czas zatem pochylić się nad konkretnym tytułem i poświęcić kilka słów wspaniałej pracy zespołu redakcyjnego Prób, a na warsztat biorę powieść Alfreda Hayesa „Zakochany”.

Zanim jednak przystąpię do próby analizy, recenzji, chciałam zwrócić uwagę na edytorską wartość publikowanych tomów. Elegancka koncepcja graficzna serii Proza i Wędrowiec pieści oko. Bez nadmiaru, klasycznie, spójnie. Za koncepcją graficzną i typograficzną serii Proza stoi Janusz Górski. Jest również autorem znaku i sygnetu wydawnictwa Próby. W projekcie sygnetu wykorzystany został rysunek Józefa Wilkonia. Zatem, same znakomitości i udane wejście na rynek, bo tytuły Prób wizualnie mocno zapadają w pamięć. Jako wielbicielka serii i staranności edytorskiej, muszę wyrazić swój zachwyt. Przyjemnie obcować z tymi książkami.

Tym bardziej cieszy, że mimo krótkiej działalności wydawnictwo „zbiera” pierwsze nagrody, jak na przykład Nagrodę Magellana 2021 za serię Wędrowiec (przy tej serii widzę szczególnie wpływy Zeszytów Literackich. Najlepsze :)).

Po takim editorialu, czas przyjrzeć się powieści Alfreda Hayesa, „Zakochany”, która, jak słusznie zanotowała tłumaczka Anna Arno, może czytelnikowi proponować flirt z obrazami Edwarda Hoppera i dzięki temu znacząco wzbogacić przekaz, działać na wyobraźnię. Osobiście mocno uległam takim wpływom. Nie ukrywam, że patrzyłam przez Hoppera. Przypomniała mi się nie tak dawna lektura zbioru W świetle i w mroku. Opowiadania inspirowane malarstwem Edwarda Hoppera. Pomyślałam, że Hayes doskonale opowiedziałby Hoppera (lub w drugą stronę – malarz zilustrował pisarza :)).

„Zakochany”, powieść z 1953 roku pokazuje nam Hayesa nie tylko jako znanego scenarzystę, ale odkrywa prozatorskie umiejętności autora. Niepozorna objętościowo fabuła jest wspaniałą „spowiedzią” z uczucia, które poniosło porażkę. Dlaczego? Sądzę, że tropów jest kilka. Odczytania mogą być ściśle osobiste, przefiltrowane przez własne doświadczenia. Jednak wydaje się, że widać w tej historii powtarzalność losu niejednej miłości, niejednego zakochania.

Spotykamy bohatera, gdy zgasłe uczucie pcha go do ostatecznego zadeptania tlących się jeszcze bolesnych wspomnień. Mężczyzna usiłuje „zagadać” zranione uczucie. Monolog, bardziej monodram, słowotok, który wartko płynie nie pozwala odróżnić dawnych rozmów kochanków, cudzych przemyśleń. Historia opowiedziana jednym tchem, jak jeden strumień spływa z impetem. Bohater ze złamanym sercem zawłaszcza wszystko. Ma swój punkt widzenia, swoje interpretacje, domysły, przeczucia. Bazuje na wypowiedzianych słowach, oskarżeniach, obietnicach i zdarzeniach, które można przeżywać w nieskończoność, dopisując nowe wersje. Rozgrywając je inaczej. Co mogłem zrobić, powiedzieć w inny sposób?

Czy spowiedź w hotelowym barze, czyniona przy nieznanej młodej kobiecie może przynieść chwilowe katharsis? Coś odmienić, być wyjściem do nowego rozdania? Można tak sądzić. Dojrzały mężczyzna mówiący o uczuciach młodej kobiecie, może wydawać się rozczulający. Choć, jak sam mówi, w końcowych słowach: Wolałbym, żeby to była inna opowieść. Poruszająca albo czuła. W sumie dziwne, jak rzadko to się zdarza. Wydawałoby się, że powinno się zdarzać częściej. Ale czułość zawsze wychodzi jakby przypadkiem. Nigdy w roli głównej.

Czytelnik może poczuć rozczulenie, ale czy to jest faktycznie czuła historia? Chyba nie. Gra tu trochę męskie ego – tego, który został zastąpiony innym. Kobiece wyrachowanie z szlachetną pobudką – pragmatyczne meblowanie życia, gdy się nie odpowiada tylko za siebie. Trzeba porzucić te “bzdruy” o miłości, gdy życie upomina się o swoje.

Bohater zaczyna głębiej rozumieć, że kocha, gdy traci. Odczuwa zazdrość, zamyka się, cierpi, choć jednoczenie twierdzi, że to nie jest tak ważne uczucie. A ona? Rozwódka z dzieckiem, musi się jakoś urządzić w życiu. On tak naprawdę niczego nie obiecuje. Jest, tymczasem na dłuższą metę to za mało. To na przyszłość – nic. Tak możemy sądzić z opowieści zakochanego. Chciała być szczęśliwa. Taką bohater podaje motywację. Cóż, szczęśliwym się bywa. Wizja nowego związku według barowej relacji, w której tkwimy nie jawi się sielankowo. Może zazdrosny jak „pies ogrodnika”, odrzucony-zakochany – kłamie? Jeśli jednak uczciwie opowiada, dawna kochanka skazana jest na związek pełen rozsądku – przede wszystkim. Tak wybiera, tak dyktuje jej życie i poczucie obowiązku. Czy można ją oskarżać, oceniać? Ją, jego? Czytelnik ma się nad czym zastanawiać. Prawdziwa huśtawka nastrojów, czasem na modłę żurawia i czapli. Kiedy ona spotyka się z innym mężczyzną, chwilowo czysto towarzysko, nasz zakochany nie demonstruje zazdrości, nie mówi tych słów, które wyjawia w swoim monodramie, przed nieznajomą w barze: Wystarczyło powiedzieć, że nie chcę, żeby się z nim spotykała, przyjmowała jego zaproszenia, że ją kocham i jestem zazdrosny. A jednak nie umiałem tego zrobić. Uśmiechałem się. Udawałem, że się zgadzam, i że nie jestem zaniepokojony. Zacząłem niekończącą się komedię maskowania przed nią uczuć, a wewnętrznie coraz bardziej kamieniałem. Czy może być lepszy gwóźdź do miłosnej trumny?

Kto nie rozdrapywał ran po uczuciu, które już za nim? Kto nie tworzył nowych wersji minionych zdarzeń, pisał na nowo zakochane dialogi? To Wam, drodzy czytelnicy – Alfred Hayes pokazuje, że to nic nowego pod słońcem. Historia z lat pięćdziesiątych pobrzmiewa i dziś w niejednym sercu. W zakochaniu wciąż błądzimy jak ślepcy i popełniamy najwięcej błędów. Tak to już bywa z niedopowiedzianą miłością. Pragmatyczną, prozaiczną, wzniosą, mistyczną. Do wyboru. A propos mistyki, autor pięknym wierszem George’a Herberta „Miłość” – brytyjskiego poety nurtu mistycznego – zaczyna monodram swojego bohatera i tymi samymi wersami kończy opowieść nasz zakochany literat, opuszczając hotelowy bar, idąc w ciemność, ale czy sam…?

Dziewczyna nie znała wiersza. Wyszli razem. Nie znała wiersza? Nie znała miłości?

Nasz bohater nie opowiadał o swojej pierwszej miłości, to pewnie i nie ostatnia była… Aż ma się ochotę dopowiedzieć resztę wersów utworu Herberta, które składają piękną obietnicę. Miłość niech mąci nam widzenie, dodaje odwagi i daje nasycenie do skutku… Ona wszystkiemu winna, obiecuje spełnienie, a my na jej usługach. Łakomi. Byle zasłużyć.

George Herbert, Miłość (III)
(tłum. Stanisław Barańczak)

Miłość drzwi mi otwarła, lecz dusza nieśmiała
Cofa się, pełna winy.
Więc, Miłość, bystrooka, gdy tylko ujrzała,
Że zwlekam bez przyczyny,
Podchodzi do mnie bliżej i pyta grzesznego,
Czy mi brakuje czego.
“Cnót takich, bym był godzien przestąpić Twe progi”.
“Przestąpisz”, odpowiada.
“Ja, nieczuły, niewdzięczny? Na przepych Twój błogi
Patrzeć mi nie wypada”.
Miłość na to z uśmiechem argument wytoczy:
“Wszak wiesz, kto stworzył oczy?”
“Ty, ale ja zmąciłem czystość ich widzenia
Grzechów haniebnych kurzem”.
“Czyż nie wiesz, kto był sprawcą tego zmącenia?”
“O, niech Ci więc usłużę”.
“Oto czeka posiłek’, rzekła, “siądź za stołem”.
siadłszy więc jeść począłem.

Editress

Spotkanie autorskie jako źródło cierpień?

Trasa promocyjna / Andi Watson ; przekład Jacek Żuławnik. Wydanie pierwsze. – Warszawa : Wydawnictwo Marginesy, 2020. – 270, [2] strony : ilustracje ; 24 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Przyznaję, że uwiodła mnie okładka. Piętrzące się na regałach – niemal w nieskończoność – książki. To prawdziwy raj bibliofila! Choć dla głównego bohatera – pisarza, to raczej czyściec (co również da się „wyczytać” z okładki). Oto przed nami autor G.H. Fretwell w trasie promującej jego nową książkę „Bez K”, która staje się źródłem upokorzeń i poważnych nieporozumień. Myślę, że to intrygująca zapowiedź. Zapraszam zatem dalej.

Opowieść o spotkaniach literackich z czytelnikami w księgarniach uznałam za temat wielce atrakcyjny i ochoczo skierowałam się ku lekturze „Trasy promocyjnej” Andiego Watsona, w przekładzie Jacka Żuławnika. Powieść uruchomiła bowiem moje wspomnienia czasów, gdy towarzyszyłam wielu polskim pisarzom na spotkaniach autorskich w bibliotekach. (Rola organizatora to również temat na powieść, ile zakulisowych wrażeń!!). Jakże różne to były spotkania! Tłumne, a czasem niespodziewanie – „bez odbioru”. Czasem, jak w prezentowanej powieści, winna była deszczowa pogoda. Nikomu nie chciało się wyjść z domu? Istotnie. 🙂 A czasem? Kto to wie? Spotkania autorskie rządzą się swoimi regułami. Może czas je zbadać?

W powieści „Trasa promocyjna”, pierwszorzędny – drugorzędny angielski pisarz G.H. Fretwell ma szansę zderzyć się z czytelnikiem. Konfrontacja owa jest trudna i bywa wymagająca. To prawdziwy moment próby. Lubiłam zawsze obserwować z boku te starcia pisarz-czytelnik. Najczęściej, muszę przyznać, były to jednak spotkania pełne zachwytu i żarliwych dyskusji. Spotkanie z pisarzem, dla wielbiciela literatury jest czymś naprawdę znaczącym. Książka jakby na chwilę ożywa. Myślę, że piszę te słowa do skrajnie „wyspecjalizowanej” w czytaniu grupy. Wam „Trasa promocyjna” na pewno się spodoba.

Na spotkaniach autorskich czytelnicy stają się mniej anonimowi, są wręcz namacalni. Albo i nie… Bo naszego bohatera Fretwella traktują jak powietrze. Za to wzbudza on zainteresowanie policji, i to na tyle, że wkrótce zaprowadzą go w miejsce bez książek, gdzie króluje kraciasty i pasiasty deseń. Czy to może być ciekawe? Owszem! Trzeba rzucić jeszcze światło na “realizację” „Trasy promocyjnej”. Otóż jest to powieść graficzna. Nie mam wielkich doświadczeń z tym gatunkiem. Ale zaczynam się fascynować. Czym się różni od komiksu? Przede wszystkim nie ma charakteru odcinkowego, przeważnie wdrapuje się powyżej 100 stron. Nie wstępują w niej superbohaterowie. Świat przedstawiony to zazwyczaj ten najbardziej realny i prozaiczny, odbijający problemy społeczne i polityczne. Postacie są mocno dookreślone psychologicznie. Najczęściej bohater jest narratorem. Na początek proponuję taki bardzo skrótowy przegląd definicyjny.

W „Trasie promocyjnej” bohater nie jest narratorem. Narratorem są ilustracje (czyli w zasadzie autor powieści Andi Watson). Rysunki, które każą nam dopowiadać sobie tę fabularną przestrzeń pomiędzy dialogami i mową wewnętrzną bohaterów. One mówią. Potrzeba czujności, aby wyłowić wszystkie tropy i znaczenia, szczególnie w kontekście wątku kryminalnego, który jest iście absurdalny. A może nie? Komedia omyłek? Tak, jest bardzo zabawnie.

Myślę, że “Trasa promocyjna” to w gruncie rzeczy mocno branżowa literatura. Książka o książce i jej okolicach. Z przyjemnością zetknęłam się z różnymi typami księgarzy, którzy goszczą Fretwella – obojętnych i żarliwych, zachęcających do czytania. Rozmarzyłam się obserwując bohatera, który wędrował od księgarni do księgarni na kolejne spotkania (w jednym mieście może być kilka księgarń!). Miło o tym poczytać, gdy dziś tyle ich upada… Wypatrzyłam w „Trasie promocyjnej” wiele zawodowych smaczków. I to była największa przyjemność. Wątek kryminalny w kafkowskim, ale zdecydowanie lżejszym stylu, był elementem napędzającym fabułę, jednak dla mnie miał mniejsze znaczenie. Ja nurzałam się w ilustracjach księgarń, dialogach o książce, problemach wydawniczych. Dość osobista to była lektura, przyznaję. I całym sercem sekundowałam bohaterowi, aby złożył jak najwięcej autografów. Nie ma w tej historii jakiegoś wielkiego rozmachu. Raczej kameralność i wszystko to, co jako wielbicielka książek kocham. Ilustracje trzeba przyznać są dość ascetyczne, co oddaje cały świat bohatera. Jest to zdecydowanie przemyślana, estetyczna i dobrze wydana książka.

Zamierzając ku puencie mam taki oto wniosek. Trawestując definicję kultury według Freuda – „kultura jako źródło cierpień”, pozwolę sobie ukuć tezę, że spotkania autorskie również mogą być poważnym źródłem cierpień…  szczególnie dla bohatera „Trasy promocyjnej”. Dziś czasy nie sprzyjają takim literackim wojażom, ale jest szansa na spotkania z pisarzami online, jest ich naprawdę sporo. Korzystajmy i czekajmy cierpliwie na spotkania księgarniano – biblioteczne.

I na koniec dialog, który złapał mnie za serce. Gdy bohater zgłasza na policji kradzież swojej walizki z książkami, taką toczy rozmowę ze stróżem prawa:

 – Co znajdowało się w bagażu?
– Książki.
– Książki? Nic wartościowego? Biżuteria, obca waluta, ważne dokumenty, leki?
– Książki są wartościowe.
– Autografowane, pierwsze wydania, białe kruki?
– Nie. Są mi potrzebne do… Napisałem je.

Książki są wartościowe! Pozwolę sobie dopowiedzieć, że są jak biżuteria, która zdobi intelekt, jak obca waluta, która daje możliwość podróży w dalekie literackie kraje i jak ważny dokument, który potwierdza moje bycie w kulturze. Jak lek – tego już chyba wyjaśniać nie trzeba 🙂
Leczmy się literaturą w tych chorych czasach.

Editress

Tłumacz w naszych głowach

W głowie tłumaczy / scenariusz: Tomasz Pindel ; rysunki Daniel Chmielewski, Berenika Kołomycka, Robert Sienicki, Jacek Świdziński, Fanny Vaucher.Gdańsk : Instytut Kultury Miejskiej ; Warszawa : współwydawca: Wydawnictwo Kultura Gniewu, 2019. – [48] stron : ilustracje ; 30 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Rzecz wielce niszowa, zdecydowanie oryginalna, zatem trzeba uważnie na nią spojrzeć. Komiks o tłumaczach – „W głowie tłumaczy” – scenariusz Tomasz Pindel. Nie jestem znawcą komiksów, natomiast przekład jest mocno obecny w polu moich zainteresowań. Z pasją czytałam wywiady z tłumaczami „Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie”[1] przeprowadzone przez Zofię Zaleską. A publikacje Jerzego Jarniewicza o przekładzie to lektury obowiązkowe, np.: „Gościnność słowa. Szkice o przekładzie literackim[2]. Obserwowałam z daleka festiwal „Odnalezione w tłumaczeniu”, z przyjemnością oglądam cykle Instytutu Książki: „Wytłumaczenia”, „Nasi tłumacze”, „Słowo od tłumacza”. Półeczka z książkami pod hasłem “przekładoznawstwo” być może nie aż tak obszerna, ale w mojej biblioteczce jest i bardzo często ją odwiedzam.

Ogromnie szanuję pracę translatorską, myślę, że wspomniane lektury i materiały filmowe dość solidnie uchyliły mi drzwi do świata tłumaczy. Trudna i mocno niedoceniana praca. Choć od kilku lat można obserwować pozytywne zmiany. Wywołany już Instytut Książki zrobił sporo, aby poprawić kondycję tłumacza i nobilitować przekład literacki. Przykładem jest między innymi nagroda Transatlantyk, którą zdobyło wielu wybitnych tłumaczy, przekładających literaturę polską.

Myślę jednak, że do świadomości czytelnika sięgającego po przekład jeszcze niewiele dociera. Mało kto zwraca uwagę na to, kto książkę tłumaczył. O krytyce przekładu w ogóle nie możemy mówić. To już sprawa fachowców – takich jak w redakcji pisma „Literatura na Świecie” (warto zauważyć, że LnŚ ma nową stronę internetową!).
O pismach patronackich napiszę… osobno.

Wracając do sedna. Komiks „W głowach tłumaczy” to kapitalne wejście w zagadnienia przekładu. Lapidarne i konkretne. Z pomysłem, z dowcipem, myślę, że ciekawiej się nie da. Czytelnik, który nigdy nie zaprzątał sobie głowy tym, kto przetłumaczył mu książkę, ma wyjątkową szansę zajrzeć przez ramię lub w głowę tłumacza, który dwoi się i troi, aby praktycznie napisać od nowa – już napisaną książkę. Sztuka nie lada.    

Tak właśnie jest. Tłumacz funkcjonuje w tłumaczonym dziele. Pisze je od nowa. Musi przefiltrować tekst przez swoją kulturę, system wartości i język, który może stawiać mnóstwo ograniczeń, a jednocześnie zachować specyfikę tekstu oryginalnego. Szczególnie tłumacz literatury pięknej staje się tak naprawdę drugim autorem przekładanego tekstu. Tłumacz oswaja inne kultury. To bardzo ważny aspekt translacji, aby obcość tekstu w różnych opcjach przenieść i oswoić, zmieniać percepcję, odbiór czytelnika. Zachowując odmienność „nie sprowadza się autora do domu” lecz „wysyła czytelnika za granicę”, jak mówi Lawrence Venuti, amerykański teoretyk przekładu.

Komiks „W głowie tłumaczy” to zbiorowa praca ilustratorów, którzy pokazują różne aspekty zawodu tłumacza , od spraw prozaicznych – jak problemy zatrudnienia, umów i finansów, po czysto warsztatowe. Część pokazująca proces twórczy: „tłumacz w akcji” – jest “zabawnie” pouczająca. Padają w niej słowa klucze: język oryginału, język docelowy, adekwatność, kompensacja. Prawdziwa gimnastyka dla szarych komórek. Co zrobić, aby nie kalkować tekstu, oddać co trzeba i nadać literacki kształt? „Przekłady są jak kobiety, albo piękne, albo wierne” – wspomina tę formułę tłumaczka Małgorzata Łukasiewicz w książce „Pięć razy o przekładzie”[3]. Co zrobić, aby były i piękne, i wierne?

Tłumacz to zawód bardzo elitarny. Wymaga nie tylko znajomości języka, ale również wielu różnych zagadnień, dziedzin wiedzy. Tłumacz musi być erudytą! W przeciwieństwie do bezosobowych, komputerowych translatorów. Praca tłumacza to twórczość!

Tomasz Pindel (uznany tłumacz), opracowując scenariusz postarał się również zarysować genezę tłumaczenia i proces narodzin zawodu, który ma tak wiele form: przekład literacki, specjalistyczny, symultaniczny. O tym również jest ten komiks, o wielości przekładu. Czemu ludzie uprawiają ten trudny i kiepsko opłacany zawód? Na to także jest kilka odpowiedzi, bo jest wiele motywacji: altruistyczna, literacka, pragmatyczna, intelektualna (moja ulubiona).  

Warto na koniec wspomnieć jeszcze o miłym ukłonie w stronę redaktorów, towarzyszących tłumaczom. Współpraca układa się różnie, wszyscy jednak grają do jednej bramki. Autor scenariusza zauważa (z przymrużeniem oka), że „to właśnie redaktorzy są na samym dole łańcucha wydawniczej hierarchii”. Cóż, jedziemy chyba na wspólnym wózku i tym bardziej powinniśmy się wspierać. Czytelnicy – kochajcie tłumaczy i … redaktorów 😉 To wszystko dla Was!

Editress


[1] Przejęzyczenie : rozmowy o przekładzie / Zofia Zaleska. Wołowiec : Wydawnictwo Czarne, 2015. – 371, [2] s. ; 22 cm.

[2] Gościnność słowa : szkice o przekładzie literackim / Jerzy Jarniewicz. Kraków : Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2012. – 284 s. ; 20 cm.

[3] Tłumaczka podaje, że autorem tej opinii jest prawdopodobnie Gilles Ménage (1613-1692), choć dziś przypisywana jest wielu innym autorom: Małgorzata Łukasiewicz, Pięć razy o przekładzie. Kraków-Gdańsk, 2017, s.37