Przemoc nasza powszednia

Wrony / Petra Dvořáková ; [tłumaczenie: Mirosław Śmigielski]. Wołów : Wydawnictwo Stara Szkoła, 2020. 177, [7] stron ; 20 cm.

Długo się zastanawiałam, czy inaugurować 2021 rok recenzją książki ciężkiego kalibru, czyli powieścią czeskiej pisarki Petry Dvořákovej „Wrony”. Po namyśle uznałam, że absolutnie biorę ten tekst pod recenzencką lupę, bowiem nie ma przypadków, są znaki. Powieść godną omówienia należy zaprezentować. I to jedyny właściwy wyznacznik.

Lapidarne anonse i blurby na okładkach jedynie podrażniają literacki węch i to nie zawsze we właściwy sposób. Wykrzykiwanie „Bestseller z Czech” – wyrobionych czytelników zdystansuje do lektury. Porzućmy zatem tani marketing, gdy idzie o coś więcej. Petra Dvořáková jest popularną pisarką u naszych południowych sąsiadów, na koncie posiada czeską literacką nagrodę Magnesia Litera, warto przyjrzeć się bliżej tej twórczości. Na czeskich stronach znalazłam wiele słów zachwytu nad powieścią „Wrony”. Powiedziałam zatem: sprawdzam. I było warto.

O przemocy domowej pisano już nieraz w różnych konfiguracjach. Czy jest sens sięgać po kolejną podobną lekturę? W takich sytuacjach powraca do mnie myśl Gustawa Herlinga-Grudzińskiego

Dobry powieściopisarz czy nowelista treścią ukrytą w formie wyraża swój stosunek do życia. Ma on o życiu niewiele nowego do powiedzenia wprost po tym co zostało już powiedziane przez jego poprzedników; ale modulacją głosu, rytmem prozy, tonem narracji, dystansem i ustawieniem wobec opisywanego przedmiotu, wydziera jeszcze Wielkiej Tajemnicy swój drobny okruch.[1]

Czy Petra Dvořáková wydarła swój drobny okruch? Czy mając do dyspozycji często zużyte ponad miarę narzędzia literackie, opowiedziała choć trochę inaczej o rodzinnej przemocy? Otóż moimi zdaniem – tak.

Zajrzyjmy do opowieści. Oto mamy dwie narratorki. Dwunastoletnią Basię oraz jej matkę. Ten klasyczny chwyt pozwala zobaczyć jedną sytuację z dwóch punktów widzenia. Autorka umiejętnie wykorzystała taki model narracyjny, zdecydowanie z korzyścią dla fabuły. Zbudowała emocjonalną huśtawkę. Czytelnik odbija się od jednej do drugiej bohaterki. Doświadcza wewnętrznego rozbicia, choć muszę przyznać, że punkt widzenia matki w ogóle nie wydaje się przekonywujący. Od wejścia w tekst do jego zakończenia nawet na moment nie umiałam przyznać tej bohaterce racji. Bo czy przemoc można czymś uzasadnić? NIE. Zdecydowanie wstawiam tę bohaterkę do schowka z jednoznacznie złymi postaciami. Cała motywacja matki, która nakręca spiralę przemocy, złości, wiecznych pretensji wobec najmłodszej córki ogranicza się do tego, aby w domu był porządek. Musi być poukładane, wszystko na swoim miejscu. Ma być czysto, a dzieci….. muszą być grzeczne, zdrowe i przede wszystkim muszą się uczyć. Nie ma miejsca na spontaniczność, na odrobinę luzu. Baśka i Kasieńka w jednym stały domu. Tak, Baśka to ta zła. Nie trzyma porządku. Kasieńka – wiadomo. Starsza córka jest idealna, czemu młodsza nie może taka być? A nawet jak już zbliża się do ideału, cóż, wszelkie starania są pomniejszane, deptane, intencje fałszywie odczytywane. Mimo że padają słowa „kocham cię”, są one raczej jak cios wymierzony kamieniem w głowę. Jak dodatkowy wyrzut sumienia. Kocham cię, a ty jesteś taka… nieporządna. A tak naprawdę – niekochana. Od tej niby-miłości aż mdli.

Przemoc matki wynika właśnie z niekochania. I jest to wyraźnie wyczuwalne w kreacji tej bohaterki. Jej fałsz demaskuje się na każdym kroku. Matkę drażni, że dziewczynka ma talent plastyczny. Najlepiej, gdyby nic w niej dobrego nie było. Uniemożliwianie Basi rozwijania malarskich zdolności to również świetna okazja do szantażu i wygrywania kolejnych paskudnych emocji. Wyrzuty sumienia czasem przelatują przez głowę matki jak wrona za oknem, ale szybko znikają. Głupi i podły rodzic potrafi wytłumaczyć sobie wszystko. Nawet bolesne siniaki, które dziewczynka musi chować przez wzrokiem koleżanek w szkolnej szatni.  Wiecznie ścinane na krótko włosy (dziewczynka marzy o dłuższych), to kolejny świetny sposób na upokorzenie. Niech boli i szczypie, jak systematycznie dosypywana sól do ranki. Ile życie przynosi pomysłów, sposobów na przemoc… małą i dużą. Z fabuły aż się wysypują. I właśnie w tych cynicznych pociągnięciach batem jest moc tej powieści. Bolesna, tętniąca pod skórą.

Przerażająca jest oczywistość perfidii, która trwa w najlepsze. Zwykłość dramatu podawanego codziennie jak szklanka wody. A w tym klasyczna lojalność wobec kata, domowy syndrom sztokholmski. Plus klasyczna ślepota na zło, które się czyni. To perfekcyjna machina niechęci, którą zarządza “dwa w jednym” – matka i żona.


Tymczasem Basia się stara. Im bardziej się stara, tym gorzej wychodzi. Triumf nienawiści jest kompletny, gdy matka zaraża nią również ojca i starszą siostrę Basi, którzy dokładają dziewczynce kolejne ciężary. Matka w swojej histerii, bezwzględności i okrucieństwie zyskuje sojuszników, którzy zatracają właściwy ogląd rzeczywistości. I gdy pojawia się wreszcie trochę światła w dziewczęcym świecie Basi Lundak, rodzinna brutalność rujnuje wszystko. Co szczególnie przejmuje w tej powieści to deptanie, miażdżenie dojrzewającej dziewczynki, rujnowanie jej intymności, wystawionej na oceny, poniżanie – o zgrozo – przez rodzinę! Dojrzewające ciało, wstyd przed obnażeniem, wstyd przed ojcem, podnoszącym rękę na rozkaz matki, który nawet nie wybrzmiewa wprost. Wacław Lundak odczytuje podświadomie polecenie żony, ukryte w słowach-kluczach i wykonuje je bezbłędnie. Przeraża to, że dojrzewająca dziewczynka nie ma wsparcia w matce. Jej najbardziej intymne problemy rozwiązują inni, ci, którzy ją szanują. W domu Lundaków szacunku i poszanowania godności dziecka nie ma.

Patologiczna sieć, którą tworzą bohaterowie wynika z porażającego braku miłości, takiej, która jest należna dzieciom od rodziców, żonie od męża i vice versa. Uwypuklony niejasny stosunek ojca do Basi budzi dodatkowo podskórny niepokój. Autorka wysyła sygnały, które kłują jak drzazgi. Wbijają się i drażnią.

Petra Dvořáková zbudowała wyraźną siatkę skrajnych emocji. Napięcie, które narasta. I niby życie bohaterów płynie zwyczajnie, szkoła, dom, praca. A jednak kumulujący się sprzeciw wobec pseudonormalności wybucha, aby znaleźć ujście w finale.

Tytułowe wrony tworzą zgrabną symboliczną klamrę. Może trochę nachalną, ale celną. Dolewają niepokoju. Wrona zakłada gniazdo i buduje ptasią rodzinę. Normalne nawet w świecie zwierząt, ktoś jednak wchodzi w gniazdo z butami. Trzeba zacząć od nowa. Nie zawsze się da. Ponadto wrony za oknem, które obserwuje Basia (a one ją), wzbudzają jakąś demoniczność, te towarzyszki baśniowych czarownic budzą lęk. Jednak wrona to przede wszystkim ptak, także młody, który podrywa się do lotu. Oby nie za wcześnie, bo gdy chce się uciec z gniazda, a skrzydła jeszcze nie dojrzały, upadek bywa ostateczny.

Jest czas na rozsądne budowanie domu, na dojrzewanie, na poderwanie się do lotu… a może go nie ma…? Zapewne nie każdemu jest dany.

Editress


[1] Gustaw Herling-Grudziński, cytat przed posłowiem do wydania „Wieża i inne opowiadania”. W drodze. Poznań 1988. S. 229. Posłowie Zdzisława Kudelskiego.