Archiwum kategorii: Recenzje

Czekając na opowieść… czytam nadal :)

Czas zatrzymać się i powspominać „lekturowo”. Wertując listę przeczytanych książek, przesuwając placem po każdej pozycji, próbuję odzyskać, odświeżyć wrażenia. Bardzo mieszane. Zdarzyły się małe odkrycia i zachwyty, ale jednak czegoś brak. Jakiejś opowieści, która dobrze domknęłaby rok. „Literackie przejedzenie”? Wygórowane oczekiwania? Nie wiem. Jak czytam, u naszych czeskich sąsiadów krytyka również czeka na coś wielkiego, może na nowego Čapka… Jak jest u nas? Czy na coś czekamy? Na kogoś? Tak, ja czekam na opowieść. Bez fajerwerków, wydumanych eksperymentów, przekombinowanych postaci, fabuły napchanej topowymi, ale kompletnie nierozpoznanymi problemami, mało prawdziwymi, na siłę wtłaczanymi w fabułę, które mają popchnąć tekst marketingowo i nabić czytelnika w butelkę. Dlatego chyba z takim głodem opowieści usiadłam do „Lalki”. Potrzebne mi były te powroty. I to zdecydowanie najlepsze momenty czytelnicze mijającego roku. Opowieść pełna treści. Czy nam Polakom jest potrzebny nowy Prus? Z nowym rokiem życzyłabym sobie…

Fot. Dom Książki/Editress

Nie chcę brzmieć malkontencko. Jedynie z oczekiwaniami. Spoglądam w mój notatnik ze szkicami tekstów, a potem patrzę na stosy książek, które piętrzą się na biurku i wokół. Pracy i pomysłów nie zabraknie. Nowy rok przyniesie pewnie mnóstwo nowych tytułów, przez które trzeba będzie się przedzierać z nadzieją, że znajdzie się tę wyjątkową książkę. I na pewno coś się objawi.

W tym roku czekałam na „Unicestwianie” Michela Houellebecqa i z satysfakcją doczekałam się. Zagłębiałam się w literaturę estońską i z wielkim zainteresowaniem przeczytałam – rzecz już nienową – „Ojcu” Jaana Kaplinskiego czy “Listopadowe porzeczki” Andrusa Kivirähka, które były prawdziwym szaleństwem czytelniczym! Moje serce podbiła również literatura bułgarska – „Ballada o lutniku” Wiktora Paskowa, czy „Schron przeciwczasowy”  Grigorija Gospodinowa, którego wcześniej odkryłam przy lekturze „Fizyki smutku”.

Fot. Dom Książki/Editress

Było też rozrywkowo i na poziomie. Poirot rozruszał po wakacjach moje little gray cells. Agatha Christie i jej słynny detektyw w serii Wydawnictwa Dolnośląskiego nadal dostarczają prawdziwej przyjemności czytelniczej, szczególnie gdy z tyłu głowy wizualizuje się David Suchet, jako jedynie słuszny Hercules Poirot.

Fot. Dom Książki/Editress

Czytanie seriami również się sprawdziło – Lustrzanna, seria Z kolibrem….  – niezawodne i pewne. „Dziewczyna z konbini” Sayakaty Muraty, to prawdziwa perełka serii z Żurawiem. Klucz czytania seriami nadal serdecznie polecam!

Sporo z czytanych przeze mnie tytułów miało formę e-booka, ale i audiobooki zagościły w tym roku. „Przedpiekle sławy. Rzecz o Chopinie” Piotra Witta, przeplatane utworami kompozytora, było ucztą dla ucha na wielu poziomach. Podobne jak „Kroniki paryskie” również Piotra Witta. Obiecuję sobie, że w przyszłym roku częściej sięgnę po audiobooki. Jedno z postanowień 🙂

Fot. Dom Książki/Editress

A tymczasem rok 2022 był również czasem sentymentów. Dużą przyjemność sprawił mi reportaż „Od Katowic idzie słońce” Anny Malinowskiej. Mogłam powrócić do dawanych miejsc i dowiedzieć się o nich wielu znaczących szczegółów.
W ramach nadrabianych zaległości sięgnęłam wreszcie po „Anomalię” Hervégo Le Tellier. Jak pisze w posłowiu Marek Bieńczyk, powieść-zabawa w pastisz oulipiańskiej poetyki. Znakomita!

Nie śledziłam w tym roku zbyt intensywnie nagród literackich, tropiłam sama, raz pociągnięta niespodziewaną lekturą. Choć bywało, że dobrze zapowiadająca się książka rozczarowała tak mocno, że trudno było dobrnąć do ostatnich stron. Zdecydowanie mniej zawodu dotknęło mnie w literaturze dla dzieci i młodzieży. Tu nasi autorzy mocno trzymają fason. Żeby i tu dobrze zamknąć rok, lektura „Pięciu choinek, w tym jednej kradzionej” Barbary Kosmowskiej jest absolutną koniecznością. Autorka – klasyk nigdy nie zawodzi. Dla tych, który lubią, gdy język traktuje się z szacunkiem i świadomością jego możliwości – pisarka pierwszorzędna – od lat. Nie tylko dla dzieci – przecież! Te pięć choinek i bez tej kradzionej, otulają jak ciepły kocyk.

 „Nowy rok bieży…”, nie spodziewam się nudy, wiem, że kilka bardzo interesujących książek ukaże się w 2023 roku, przy niektórych miałam przyjemność maczać palce, jako redaktor na służbie 🙂 . Czekam na niespodzianki i na tę wyjątkową fabułę, licząc, że nie jestem w oczekiwaniach sama. Piętrzą się również książki “czeskie”, jako nowe wyzwanie zawodowe. “Czechy. To nevymyslíš” Aleksandra Kaczorowskiego – napoczęte, przechodzą na 2023 rok 🙂

Fot. Dom Książki/Editress

W ostatnich miesiącach tego roku zdarzyło mi się snuć rozmowy o polskim nieczytaniu. O nieczytających studentach na studiach filologicznych, o tym, jak to czytanie rozruszać. Niezmiennie twierdzę, że miłość do książek wynosi się z domu. Czasem jest zwyczajnie za późno. Chyba że zagramy nowymi argumentami – z pomocą przyszedł dr Tomasz Rożek – który w najnowszym podkaście mówi: „gdyby ludzie wiedzieli, jak bardzo czytanie książek zmienia nasze mózgi, zmienia w jak najlepszym tego słowa znaczeniu, statystycznego Polaka nie dałoby się oderwać od książek” https://youtu.be/gTUmod-Kkx0

Przekonamy się? Wszystkie wymienione w tym tekście tytuły serdecznie i z pełną odpowiedzialnością polecam, niektóre mają swoje recenzje na blogu. Można od nich zacząć. I tak poza tym – dobrych książek w nowym roku!

Editress

Z pierwszego na drugie?

Siostrzyczka / Izabella Klebańska. Łodź : Wydawnictwo Literatura, 2022
165, [3] strony : ilustracje ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Utrata pierwszego miejsca na podium jest zawsze bolesna. Jak każda deklasacja, nawet ta pozorna. Takiej bowiem doświadcza Mela, bohaterka powieści Izabelli Klebańskiej „Siostrzyczka”. Jak dojrzewać do bycia starszą siostrą? To trudne zadanie. Autorka prezentuje ciekawe i nietuzinkowe spojrzenie na problem, który zapewne dotyka wielu młodych ludzi, nastolatków (jedynaków), którzy nagle dowiadują się, że będą mieli rodzeństwo. Problem dystansu wiekowego jest w tej powieści bardzo ważny. Dotychczasowy, znany świat, codzienność ulegają znaczącym przemianom. Tak w sferze prozaicznych życiowych spraw, jak również, a może przede wszystkim, w emocjonalnym świecie młodego człowieka.

Rodzi się niepewność, poczucie utraty pozycji w rodzinie, lęk o uczucia rodziców. To, co przez wiele lat było poukładane w rodzinnych relacjach, będzie podlegało przewartościowaniu, zmianom. Dla głównej bohaterki Meli jest to podwójnie trudny czas, ponieważ jako dwunastoletnia dziewczynka, wchodzi w okres dojrzewania. Powstaje tym samym prawdziwy kołowrotek uczuć, który autorce udało się doskonale oddać. Emocje w tym tekście są bardzo dobrze „wygrane” i podkreślone. Widzimy je z wielu stron, są ukazane przez pryzmat postaci dojrzałych i tych młodszych.

Mela otrzymuje dużo wsparcia, ma szansę na mądre rozmowy, które rozjaśniają obawy, lęki, choć oczywiście nie do końca. Przychodzi moment kryzysu, który dla fabuły i bohaterów stanie się katarktyczny. Moment skrajnego napięcia, kumulacji emocji, które wybuchają z mocą!

Mela jest inteligentną, bystrą, utalentowaną artystycznie nastolatką. Odnosi sukcesy w szkole muzycznej, ma również osiągnięcia plastyczne. Pojawiają się pierwsze dojrzałe pytania o to, co właściwe chciałaby robić? Grać, czy malować? Podejmuje ostatecznie bardzo odważną decyzję. Bohaterka dojrzewa na naszych oczach. Ale nie jest w tym sama.

Autorka dała Meli solidny świat. Ma opiekuńczych dziadków, którzy wspierają i oferują pomoc w trudnych chwilach. Rodziców, którzy rozumieją jej obawy. Zrządzeniem losu otrzymuje również przyjaciół w postaci wielodzietnej rodzinny Wiśniewskich, która pomaga dziewczynce w nowej sytuacji. Melania uczy się od nich bycia starszą siostrą. Przy okazji dostrzega, że każda rodzina ma swoje problemy i relacje rodzeństwa bywają trudne, nie da się uniknąć zgrzytów. Należy to wpisać w rodzinny bilans i zaakceptować. To normalne. Każdy na dnie duszy chowa tajemnice, trudne uczucia, o których głośno nie mówi – to również etap, dzięki któremu człowiek dojrzewa. Mela przekonuje się, że wiele osób z jej otoczenia – najbliżsi i znajomi mają swoje sekrety, ciężkie przeżycia, które rzutują na ich zachowania. Ta świadomość przynosi dziewczynce ulgę i stanowi kolejny stopień wtajemniczenia w dorosłość. Złe uczucia wobec rodzeństwa zdarzają się nawet w najlepszej rodzinie. Trzeba o tym rozmawiać.

Mela, w przypływie emocji potrafi otwarcie i dostanie wyartykułować, co ją boli. Jednak często zbyt mocno i nie zawsze w odpowiedniej chwili, co zbudza zdziwienie bliskich. Zbyt długo przenoszone emocje bywają trujące. Stąd pojawiają się pierwsze rysy w relacjach z mamą. Mama, która została obarczona obowiązkami związanymi z opieką nad młodszym dzieckiem, istotnie nie ma tyle czasu i siły, aby wszystkiemu sprostać, tym bardziej że młodsza córka choruje. Urodzona jako wcześniak, ma kłopoty często obecne u dzieci urodzonych za wcześnie. Mała Hela „zabiera” dużej Meli czas, uwagę, a nawet dzień urodzin – dziewczynka rodzi się dokładnie w tym samym dniu, co starsza siostra. Odtąd będą musiały świętować razem.

W powieści pada wiele mądrych słów, spostrzeżeń, które oswajają z nową rzeczywistością. Wartością jest również to, że dorośli nie ukrywają własnych doświadczeń z przeszłości – zwłaszcza dziadkowie i ciocia bohaterki. Korzystają z nich jak ze swoistego egzemplum, aby dodać dziewczynce otuchy i pokazać pewną powtarzalność zdarzeń. Problemy miał i ma każdy, szczególnie w relacjach międzyludzkich – w tym te z rodzeństwem i rodzicami. Wszystko jednak da się przezwyciężyć w dobrym domu. A Mela taki dom ma. Miejsce, w którym można dojrzewać, rozwijać się i nabierać mądrości życiowej.

„Siostrzyczka” Izabelli Klebańskiej bez wątpienia porusza ważny problem, o którym mało się mówi, mam wrażenie, że stanowi swego rodzaju tabu. Cieszę się, że taki głos pojawia się w polskiej literaturze dla dzieci. Być może będzie to powieść dająca wiele otuchy i wsparcia młodym ludziom, którzy nagle stali się starszym rodzeństwem i mają nową, ważną rolę w życiu.

Editress

Nie tylko Kopernik!

Akademia superbohaterów / Tomasz Rożek ; ilustracje: Marek Oleksicki. Gierałtowice : Fundacja Nauka. To Lubię, copyright 2021. 144 strony : ilustracje ; 16×23 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Rok szkolny rozhulał się na dobre, pomyślałam zatem, że warto przyjrzeć się wyjątkowej publikacji, która może mieć swoje praktyczne zastosowanie w nauce, ale i stać się inspiracją  dla tych, którzy czują miętę szczególnie do przedmiotów ścisłych. Ale! „Akademia superbohaterów” – bo o niej mowa, autorstwa Tomasza Rożka, to lektura nie tylko dla młodego czytelnika, również dorośli z pewnością uzupełnią swoją wiedzę i wpadną w zdumienie niejeden raz, czytając te fascynujące życiorysy polskich naukowców.

Od lat jestem pod wrażeniem działalności doktora Tomasza Rożka, który interesująco i przystępnie popularyzuje naukę.  Kanał na YouTubie Nauka.To lubię, odwiedzam nader często, zawsze w wielkim pożytkiem. (W pracy redaktora, wiedza z różnych dziedzin jest bardzo przydana :)). Od 2020 roku Tomasz Rożek prowadzi fundację, która edukuje, ale także przyznaje granty dla młodych naukowców. A mamy ich w Polsce naprawdę wielu i już teraz mogą się pochwalić niezwykłymi dokonaniami. Może i oni – oby! – „zasilą” akademię naukowych superbohaterów w przyszłości? 

Tymczasem możemy podziwiać dokonania polskich naukowców w unikatowej „Akademii superbohaterów” Tomasza Rożka. To nie pierwsza propozycja książkowa dla młodego czytelnika,  autor ma na swoim koncie takie popularyzatorskie bestsellery jak „Kosmos”, „Człowiek” czy „Nauka. To Lubię”. Ciągłe wznowienia świadczą o potrzebach rynku i jakości tych tytułów, które tak chętnie są czytane.

Pod koniec każdego roku polscy posłowie wybierają patronów na nadchodzący rok.  Są wśród nich ludzie nauki. W 2022 roku patronował Ignacy Łukasiewicz, w 2023 roku patronem będzie między innymi Paweł Strzelecki. Sylwetki obu panów można zaleźć w „Akademii…”, ponadto 30 innych życiorysów. Te kompendium naukowych gigantów zachwyca edytorsko. Na uwagę zdecydowanie zasługuje opracowanie graficzne. Absolutnie rewelacyjne ilustracje Marka Oleksickiego, który stworzył prawdziwych superbohaterów, tworzą kompletne edytorskie dzieło, które pracuje w głowie na wielu poziomach. Zachwycająca Wilhelmina Iwanowska, prawdziwa kosmiczna superwoman, „atomowy” Stanisław Ulam, czy pancerny Kazimierz Żegleń już zawsze będą mieli w mojej wyobraźni postać nadaną im przez Marka Oleksickiego 🙂

Nie tylko Kopernik, nie tylko Skłodowska-Curie, a przecież głównie te nazwiska padają, gdy myślimy o wielkich polskich naukowcach. Słusznie, ten duet otwiera właśnie „Akademię superbohaterów”, ale warto skupić się na  tych mniej spopularyzowanych,  których osiągnięcia również były fundamentalne dla świata nauki, a o których Tomasz Rożek pisze z pasją. Przyznaję, że niektóre biografie czytałam z wypiekami.

Przedstawieni naukowcy często wyprzedzali swoją epokę, działali w niesprzyjających czasach –  zabory, wojna, lata komunizmu – to wszystko rzutowało na ich życiorysy. Na wielu biografiach odciska się trudna polska historia. Nadto autor pokazuje, że droga naukowa często wiedzie pod górkę. Bieda, brak zrozumienia, brak sprzyjających okoliczności, a nawet trudności w szkole – nie ułatwiają drogi na szczyt. Czasem droga do naukowej kariery staje się dziełem przypadku… Mieczysław Bekker, znajdując podczas sprzątania książkę z astronomii, pewnie nie myślał, że wyśle łazika na Księżyc. Hilary Koprowski, znakomity muzyk, pewnie nie przewidział, że przypadkowe spotkanie z kolegą na plaży w Rio de Janeiro otworzy nową drogę w jego życiu, dzięki czemu mamy dziś szczepionkę na polio.

Otwarty umysł może wiele. Bo czy w XVII wieku można było myśleć o misjach rakietowych na Księżyc? Kazimierz Siemienowicz dowodzi, że można było. Artylerzysta w armii króla Władysława IV Wazy, inżynier rakietowy, autor kompletnego podręcznika artylerii, z którego korzystano w całej Europie przez ponad 200 lat, wymyślił i opisał w swoim podręczniku rakietę trzystopniową, jak żywo przypominającą rakiety kosmiczne używane w misjach załogowych Apollo.

Jan Szczepanik, prawdziwy  „kolorysta”, nazywany  Leonardem da Vinci z Galicji, tworzy telektroskop – urządzenie do przesyłania obrazów i dźwięku, gdy o telewizji jeszcze nikt nie śnił. Budował kamery filmowe, projektory kinowe, miał wielkie osiągnięcia w barwnej fotografii. Albo Stefan Drzewiecki,  polski Kapitan Nemo, zbudował pierwszy okręt podwodny. A każdy taksówkarz, dzięki jego wynalazkowi, może policzyć, ile kilometrów przejechał i wystawić nam rachunek. Oby nie przyprawił o wzrost adrenaliny, którą odkrył Napoleon Cybulski. Zawsze można się jednak pokrzepić witaminami, które “wybadał” Kazimierz Funk.

Feria wynalazków i burzliwe koleje losów polskich naukowców mogą stanowić kanwę kilku dobrych filmów fabularnych. A w rolach głównych nie tylko mężczyźni. Czas na kobiety. W „Akademii…” mamy sześć superbohaterek. W jakimś komentarzu przeczytałam, że Tomasz Rożek nie zachował parytetów :). Cóż, może dlatego, że nie mógł sobie wymyślać bohaterek, a realnych kobiet-naukowców nie było zbyt wiele. A nawet te, które prezentuje, również nie miały lekko – jak Maria Czaplicka, czy fascynująca Magdalena Bendzisławska, w męskim zawodzie chirurga, w kopalni soli w Wieliczce. Nie mówiąc o Marii Skłodowskiej-Curie, której spektakularny sukces naukowy nie uchronił przed potyczkami z męskim światem naukowym.

Tymczasem kobiety wnoszą coś ekstra. Na przykładzie Zofii Kielan-Jaworowskiej – paleontolog – możemy zobaczyć, jak ważna jest naukowa intuicja, która przynosi badaczce i jej współpracownikom wielki sukces podczas wyprawy na Pustynię Gobi.

Do kobiecej szóstki, zaprezentowanej w „Akademii…” należy także Hanna Hirszfeldowa, działająca w tandemie z mężem, odnosiła sukcesy w badaniu chorób dziecięcych, a jej najważniejsze osiągniecie to badania nad grupami krwi i ich oznaczaniu. No i wspomniana wcześniej superwoman – Wilhelmina Iwanowska, która znacząco „poszerzyła” nam wszechświat.

Zapewniam, że lektura „Akademii superbohaterów” mocno poszerza wiedzę i często zadziwia, uświadamia, jak wielu wspaniałych naukowców mieliśmy. Jak wielu z nich stało w kolejce do Nobla, niestety zbyt długo i bez powodzenia. Warto o nich wiedzieć więcej i dumnie promować.

„Akademia superbohaterów” to bardzo przemyślany projekt, uzupełniony także o grę karcianą, koszulki, plakaty, które składają się na prawdziwą markę. A to jeszcze nie koniec – ponieważ autor daje nadzieję na książkową kontynuację… Liczę, że już niebawem kolejne sylwetki polskich naukowców w opracowaniu Tomasza Rożka, udowodnią, że “superbohaterowie to nie postacie z bajki” – jak pisze autor.

Editress

Hałda historii

Od Katowic idzie słońce / Anna Malinowska. Wydanie I. – Wołowiec : Wydawnictwo Czarne, 2022. – 317, [3] strony ; 23 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Pierwsza myśl związana z Katowicami – przemysł, krajobraz industrialny. Kopalnie, huty, stężenie zanieczyszczeń w powietrzu powyżej normy. Tak, był taki czas, kiedy podawano codziennie w ramach wiadomości z regionu, ile i czego jest za dużo w katowickiej atmosferze. W tym sadza, co się maże na „łoku…”

A ja widzę trochę inaczej. Pamiętam neonowy czajniczek na ulicy Stawowej, który puszczał neonową parę i pijalnię czekolady w obecnej alei Korfantego. Sklep z towarami pochodzenia zagranicznego na Warszawskiej i saturatory pod Zenitem. Górujący Spodek i Katedrę Chrystusa Króla. Mój obraz miasta jest zdecydowanie inny, bardzo sentymentalny. Osobisty. Sadza mi nie przeszkadza. Hutniczo-kopalniany krajobraz też nie. Znam inne obrazy. Dlatego myślę, że reportaż Anny Malinowskiej „Od Katowic idzie słońce” będzie szczególnie bliski tym czytelnikom, których łączy z Katowicami jakaś więź. A gdy się zaczęło życie w tym mieście – jest się wyjątkowo powiązanym.  Bardzo mocno trzymam kciuki za Katowice i cieszy mnie od lat każdy sukces miasta, które zdecydowanie zmienia swoje oblicze. Szuka nowego klucza, nowego otwarcia, poza przemysłem, który znacząco się skurczył. Zamykane kopalnie i huty pozostawiły po sobie pustkę paradoksalnie w wielu wymiarach. Zmienia się charakter miasta. I co za tym idzie, oczekiwania mieszkańców. Anna Malinowska bardzo dobrze nakreśliła ten horyzont przemian. Poznajemy historię miasta, która nie jest długa, a jednak bardzo burzliwa, niejednoznaczna, często trudna, ale także fascynująca. Kattowitz, Katowice, Stalinogród. W samych nazwach odbija się wielka historia. A na jej tle małe historie osobiste, które stanowią sól tej ziemi. Szczególnej, specyficznej. Sól tej reportażowej opowieści.

„Miasto to nie tylko wielkie inwestycje, imponujące budynki, szerokie drogi i masowe imprezy. Miasto to także opowieść, która składa się z tysięcy drobnych historii” – pisze Anna Malinowska i to nam właśnie pokazuje. Dzięki autorce próbowałam sobie wyobrazić w centrum miasta pola ostatniego sołtysa Katowic Kazimierza Skiby. Pojawiające się i znikające kamienice. Przemiany Szopienic, Giszowca, czy Nikiszowca. Ta ostatnia dzielnica jest szczególnym przypadkiem miejskiego sukcesu. Malinowska poświęca jej osobny rozdział i daje nadzieję, że nawet w miejscu, któremu mało kto daje szanse na rozwój i zmiany, można dokonać prawdziwego odrodzenia.

Dawne budynki przemysłowe zamieniają się w miejsca wypełnione kulturą i historią. Doskonałym przykładem jest Muzeum Śląskie, które znajduje się obecnie w dawnej kopalni, tworząc Strefę Kultury wraz z salą koncertową Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia oraz z Międzynarodowym Centrum Kongresowym. Katowice stawiają na kulturę.

Autorka przypomina legendarną Grupę Janowską, czyli górniczych artystów malarzy. Bo jak się okazuje nawet w kopalni można znaleźć wielkie talenty. Międzynarodowy sukces Teofila Ociepki to fenomen. Cała Grupa była fenomenem i do dziś pozostaje ważnym zjawiskiem w sztuce Katowic, która w swoim czasie była mocno dostrzeżona. O malarzach z Janowa dowiadujemy się wielu ciekawych szczegółów, bo oprócz triumfu talentu, były też ludzkie dramaty.

Tragicznych życiorysów i zdarzeń w Katowicach nie brakuje. Przypomina o tym tekst związany z pacyfikacją kopalni “Wujek”. Malinowska przedstawia historię fotografów, którzy uwiecznili te dramatyczne wydarzenie. Moment przemiany Katowic w Stalinogród również okazał się tragiczny dla trzech młodych dziewczyn, które postanowiły zaprotestować przeciw nowej nazwie.  

Ludność Katowic to kolejny wielki odrębny temat, nad którym pochyla się autorka. Przyjezdni i miejscowi. Starcia i tarcia. Swój i obcy. Droga do aklimatyzacji i wzajemnej akceptacji. To również ciekawy proces, który odcisnął się na obliczu miasta. W „Cząstkach elementarnych” Michela Houellebecqa bohaterami są dwaj bracia o nazwisku Djerzinski, po dziadku, który w 1919 roku wyemigrował z Katowic do Francji. Takich migracji przez lata było wiele, w różne strony. Jedni wyjeżdżali, inni przyjeżdżali. Tygiel, który wrzał niejednokrotnie, stopniowo stygnie. Nadal jednak nie brakuje rozważań i różnych idei wokół Śląska i jego ludności, chociażby dzięki Ruchowi Autonomii Śląska, który Malinowska również bierze pod lupę.

Reportaż „Od Katowic idzie słońce” to wiele ważnych pytań i spostrzeżeń. Bardzo dobrze ukazuje proces zmian, przy jednoczesnym zakorzenieniu w historii i tożsamości katowickiej ziemi z jej wielkimi postaciami.  Pewnie jak każde duże miasto, Katowice trzeba odkryć samemu, żeby się z nimi zaprzyjaźnić i zrozumieć. Wojciech Kilar urodzony we Lwowie, mieszkający i tworzący w Katowicach, na pytanie co należy robić, aby pisać taką wspaniałą muzykę jak on, odpowiadał – To proste, trzeba mieszkać w Katowicach.

Editress

Książki do zadań specjalnych

Marius, magia i Wilkołaczka Liisi/ Reeli Reinaus ; z języka estońskiego przełożyła Anna Michalczuk-Podlecki ; [Ilustracje: Marja Liisa-Plats]. Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2022. – 224, [3] strony : ilustracje ; 22 cm.

Żona dla taty! / Reeli Reinaus ; z języka estońskiego przełożyła Anna Michalczuk-Podlecki ; [ilustracje Marja-Liisa Plats]. Wydanie I. – Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2019. – 205, [3] strony : ilustracje ; 22 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Podążając estońskim tropem, rozsmakowując się w literaturze naszych bałtyckich sąsiadów, między innymi dzięki twórczości Andrusa Kivirähka  i jego „Tildzie i kurzołkowi”,  „Listopadowym porzeczkom” (nominowanych w tym roku do Nagrody Angelus), z wielką przyjemnością oddałam się lekturze powieści Reeli Reinaus, skierowanych do dzieci i młodzieży. Owe pozycje książkowe znalazły się w serii „Książki do zadań specjalnych” Wydawnictwa Widnokrąg  – i jest to bardzo trafna “klamra” (stąd zapożyczony tytuł recenzji :)). Jak się okazuje, mamy dobrą literaturę po sąsiedzku i zdecydowanie warto przyglądać się estońskim autorom.  

Dorobek Reeli Reinaus jest pokaźny i szeroko nagradzany, doceniany w Estonii, ale także poza jej granicami. Dzięki Annie Michalczuk-Podlecki, jednej z trzech tłumaczek w całej Polsce, która przekłada z estońskiego i my możemy poznać twórczość Reinaus. W jej świecie powieściowym dominują codzienne problemy dzieci, ale także ważne dylematy, wymagające zrozumienia, pomocy i czasu. Autorka jest z wykształcenia folklorystką i wiele z folkloru estońskiego możemy znaleźć w powieści „Marius, magia i wilkołaczka Liis”, która właśnie znalazła się w polskich księgarniach. Książka została wpisana na honorową listę White Ravens 2018 i  Good Children’s Book 2017. Ma w sobie wszystko, co może być kuszące w literaturze dla dzieci. Zanurzona w baśniowej magii, niesie wiele uniwersalnych prawd i mądrych wskazówek. Gdy codzienność miesza się z niezwykłym światem, pełnym niespodzianek, tajemnic i niebezpieczeństw, dostajemy emocjonującą mieszankę, która mocno działa na wyobraźnię.

Marius przeprowadza się z rodziną w nowe miejsce i musi się odnaleźć w tej rzeczywistości. Znaleźć paczkę przyjaciół, zaaklimatyzować się w szkole, wypełnić swoje życie nową treścią. Ale na co może liczyć w małej estońskiej wiosce? Wydaje się, że na niewiele. Tymczasem przed bohaterem otwiera się perspektywa niezapomnianych doznań, wrażeń i mocy, które odmienią całe jego życie i sposób patrzenia na świat. A wszystko to dzięki Liisi i tajemnicom pobliskiego lasu, gdzie kumuluje się cała baśniowość tej historii. Tajemnicze istoty, które budzą lęk i fascynację, zawładną Mariusem i jego znajomymi.

Co czytelnik, dzięki bohaterom wyniesie z tej opowieści? Z pewnością dowie się, że powierzchowna ocena zawsze zawodzi. Nie wszystko, co ma pozory dobra, jest dobre. Piękna zjawa może zabić, a wielka wilczyca ocalić życie. Jasno wybrzmiewa myśl, że poświęcenie jest wielką wartością – choć często bywa źle zrozumiane przez tych, którzy stoją z boku. Dlatego udziałem bohaterów stanie się również samotność i odrzucenie. To szczególnie trudne, gdy ma się naście lat.
Marius stara się być rozważny i zachować się sprawiedliwe, ale to nie zawsze jest proste. Uleganie opiniom innych przeważnie prowadzi na manowce, dlatego warto samemu „wyruszyć” na poszukiwanie głębi w drugim człowieku. Bohaterowie przekonają się, jak ważna jest troska o siebie nawzajem, równowaga – ta życiowa, jak i ta w naszym otoczeniu. Każde jej zaburzenie to poważne konsekwencje. Jest czas na rozkwitanie, dojrzewanie, jest też czas na śmierć. I również z jej majestatem spotkają się Marius, Liisi i ich przyjaciele.

Znajdowanie sobie miejsca w życiu wymaga czasu i dobrych ludzi wokół, aby osiągnąć ten cel. Przełamywanie lęku, stereotypów, dążenie do samodzielności w myśleniu dojrzewa w nas przez lata. A budowanie życia od nowa potrzebuje śmiałej decyzji. Często podejmowanej przez kilka osób jednocześnie. Jak w innej powieści Reeli Reinaus „Żona dla taty”. To ciepła i zabawna historia o sprawach ważnych. Narratorką jest Kaisa, ma 12 lat i mieszka w Tallinie. Od razu wciąga czytelnika w nurt swojej opowieści. Myślę, że pierwszoosobowa narracja w wykonaniu dorastającej dziewczynki była strzałem w dziesiątkę. Otrzymujemy bowiem dużo zabawnej naiwności i rozbrajającej bezpośredniości. Szczerość, wywołuje uśmiech na twarzy.

Mama Kaisy zmarła dawno, dziewczynka przez wiele lat była tylko z tatą. Teraz trzydziestosiedmioletni architekt uznał, że czas coś zmienić w ich rodzinnym życiu. Dziewczynka również jest otwarta na to, aby ten kobiecy pierwiastek, którego potrzebuje dorastająca nastolatka, znowu pojawił się w ich domu.

Brzmi poważnie? Ale tak nie jest, przynajmniej nie całkiem. Historia osieroconej dziewczynki, która pomaga tacie znaleźć żonę jest opowiedziana bez zadęcia. Wszystkie akcenty zostały mądrze rozłożone. Krzepiąca i  zabawna opowieść pokazuje, jak wypełnić życiową pustkę, bez potoku łez, smutku i patosu. Tylko z nadzieją.

Tata już nie pamięta, jak się randkuje, wiele jego zachowań często odstrasza kobiety. Córka służy pomysłami, wraz z przyjaciółką Merit, która ma spore doświadczenie, dzięki własnej mamie, która nieustannie szuka męża. I oto pojawia się przed nami plejada kobiet o przeróżnych charakterach. Randki taty przeważnie kończą się fiaskiem i wspólnym naradzaniem się z Kaisą, co i czemu poszło nie tak. Przy tym nie trącą dobrego humoru i nadal mocno się wspierają.

Każda z nowo poznanych kobiet wnosi coś do życia dziewczynki i jej ojca. Kształtują się w nich ważne przemyślenia. Kompromisy i próba akceptacji drugiego człowieka – tak, ale bez pomijania własnej podmiotowości. Dążenie do celu – tak, ale nie za wszelką cenę. Nic na siłę. Szczególnie w sprawach ważnych. Często, gdy przestajemy rozpaczliwie o coś zabiegać rozwiązanie przychodzi samo.

Autorka z wyczuciem dobrała kobiece bohaterki, które przewijają się przez życie Kaisi i jej taty. Dzięki nim mogła przemycić do tekstu ważne zagadnienia, jak chociażby kwestię bicia dzieci, egoizmu, narzucania bez sprzeciwu swoich zasad. Te spotkania z różnymi osobowościami wiele mówią bohaterom o tym, kim są i co jest dla nich ważne. Dzięki temu zgodnie będą potrafili przywitać w swoim życiu kobietę, która będzie idealną – mamą i żoną.

Warto zwrócić uwagę na ilustracje. Obie książki ilustrowała Marja Liisa-Plats, estońska artystka, która doskonale wpisała się w charakter obu powieści i wzmocniła przesłanie każdej z nich.

Editress

Spotkanie z samym sobą

Zanim wystygnie kawa / Toshikazu Kawaguchi ; przełożyła Joanna Dżdża. Warszawa : Grupa Wydawnicza Relacja, copyright 2022. – 219, [1] strona ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Podróż do przeszłości. Bardzo kusząca perspektywa, a może nie? Pewnie każdy z nas przynajmniej raz w życiu myślał o powrocie do dawnego życia i zastanawiał się, co by w nim zmienił. W powieści „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchi, w tłumaczeniu Joanny Dżdży, działa kawiarnia, w której taki skok w przeszłość jest możliwy, ale zanim wystygnie kawa, trzeba wrócić do teraźniejszości. Jak szybko stygnie kawa? To zależy, w czym jest podana. Generalnie czasu jest mało, może 20 minut, co można w takim okresie załatwić? Co powiedzieć i komu?

Znamienne jest to, że kawiarnia jest gdzieś w podziemiach, nie ma w niej okien i jest bardzo mała. Niewielu klientów może z niej skorzystać jednocześnie. Dzięki temu bohaterowie są odłączeni od codziennego zgiełku i nic ich nie rozprasza. Mogą usłyszeć samych siebie przy kilku zaledwie świadkach, którzy często służą wsparciem i darzą zrozumieniem. Personel kawiarni i jego klienci tworzą bardzo intymne więzi. Uczestniczą bowiem w niezwykłym momencie życia swoich gości, a nawet bezpośrednio biorą w nim udział. Przedstawiają także dokładnie cały zestaw zasad, które trzeba spełnić, aby szczęśliwie powróć z przeszłości i w ogóle móc się tam przenieść.

Nie mogę zdradzić wszystkich zasad tej podróży w przeszłość, bo zepsułabym całą przyjemność czytania. A jest ich kilka. Nie tylko ten limit czasu, jakim jest stygnąca kawa. Owe obostrzenia często powodują, że klientela rezygnuje z przenosin, bo nie tak je sobie wyobrażała. I pewnie wielu czytelników również. Ale zapewniam, to tylko atut. Nie oczekujcie wrażeń jak z filmu Zemeckisa. To zupełnie nie ta półka. Powieść „Zanim wystygnie kawa” oferuje coś innego. Coś głębszego. To nie jest „rozrywkowa” lektura. Nieraz ściśnie gardło. Towarzyszymy w tych wyjątkowych podróżach parze zakochanych, dwóm siostrom, małżeństwu i matce z córką. Każda z tych historii jest bardzo przejmująca, każda ma swoisty kaliber ciężkości i angażuje całą  feerię uczuć. Najbardziej poruszyła mnie ostatnia podróż, zatytułowana Matka i dziecko. Obraz, który na długo zostanie pod powiekami.

Przede wszystkim, to nie jest opowieść o podróży w czasie, jak to sobie klasycznie wyobrażamy. To opowieść o podróży w głąb siebie. Nietuzinkowa i bardzo przemyślana. Zmuszająca czytelników do przewartościowań, pokazująca, że one są możliwe i bardzo ważne, aby zbudować lepszą przyszłość. Z przeszłości można tylko wyciągnąć wnioski, uczciwe spojrzeć na siebie przez pryzmat zdarzeń i dokonać zmian jedynie w sobie, a nie w tym co było.

Nie podróż w czasie jest tu najważniejsza, ale to co w ludziach dojrzewa, namysł nad najważniejszymi sprawami, jakiego dokonują bohaterowie i ostateczne przeobrażenie siebie w kogoś lepszego. Podróż w przeszłość jest pretekstem, jest wielkim pragnieniem, które pozwala odblokować siebie, rozmrozić skostniałe uczucia, dotrzeć do swojego ja.

„Gdybyś mógł cofnąć się w czasie, z kimś chciałbyś się spotkać”? – zadaje pytanie autor, jako motto swej powieści. To ciekawie zadane pytanie. Zazwyczaj mówimy, “co chciałbyś zmienić?”. Zmiana jest motorem, zmiana w jakiś zdarzeniach, czynach, które chcielibyśmy poprawić lub całkowicie wyrugować z biografii. Tymczasem w powieści „Zanim wystygnie kawa” najważniejsze są relacje i słowa, gesty, które nie mają nic zmienić w przeszłości. Mają jedynie dokonać przemiany serca podróżującego tu i teraz, z myślą o przyszłości.

To zdecydowanie powieść przeciw egoizmowi, który dziś króluje. Bohaterowie składają wzruszające świadectwa najlepiej rozumianego poświęcenia. Powieść afirmująca życie i wdzięczność za nie. Afirmująca miłość, przyjaźń, bezinteresowne oddanie w imię wyższych wartości. Porzucenie głupiego pędu za wygodą i sukcesem, który całkowicie pomija drugiego człowieka.

Wszyscy podróżujący wracają inni, pogodzeni, radośni, mimo, że przeszłość zawiera tragiczne obrazy. Bolesny i nieusuwalny balast. Mimo, że są targani skrajnymi emocjami, wracają spokojni, pewni tego, co dalej robić. Jakie to ważne – mieć pewność, że idzie się właściwą drogą, a z tego co się wydarzyło bierze to, co najlepsze, najbardziej kształtujące i tworzące lepszą przyszłość. Sobie i innym.

Podróż w kawiarni Funiculi Funicula przemienia serce i pozwala zmierzyć się z przeciwnościami losu, z nadzieją, że to wszystko ma sens. Cieszę się już na kontynuację losów kawiarnianych bohaterów w zapowiadanych przez wydawcę Grupę Wydawniczą Relacja „Opowieści z kawiarni”.

Editress

Po całości

Sprawy, na które przyszedł czas / Petra Soukupová ; przełożyła Julia Różewicz. Wydanie I. – Wrocław : Wydawnictwo Afera, 2022. – 369, [4] strony ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Historia jednego małżeństwa, a może niejednego?  Zdecydowanie. Petra Soukupová nie odkrywa przed nami nowych lądów. Przecież znamy te historie „że żona go nie rozumie, że wcale ze sobą nie śpią…”. „Sprawy, na które przyszedł czas” to zapis stagnacji i rozpadu relacji, czego należało się spodziewać od samego początku. Dlaczego? Małżeństwo bez fundamentów musi runąć. Bez uczucia, przyjaźni, jasnych motywacji nic na trwałe nie da się zbudować.

Generalnie –  jest dość stereotypowo. Poznajemy parę młodych ludzi, który wiążą się ze sobą. Nie widać w tej relacji szczególnej namiętności. Może ona – Alice – jest zakochana, ale szczególnie mocno to nie wybrzmiewa. W zasadzie nie wiem, co ich motywuje do bycia razem. A zatem, czy można oczekiwać związku do grobowej deski?  

On – Richard – przystojny, poukładany, sportowy typ, emocjonalnie chłodny. Pewnie może się podobać, ale kobieta zakochuje się głównie przez uszy. Kolejne lata upływające bez słów „kocham cię”, dobitnie wyartykułowanych, są nie do przejścia. Tymczasem według męskiego punktu widzenia, jeśli kiedyś tam powiedział te „kocham cię” i nie odwołał, to przecież nadal obowiązuje. A poza tym stara się, dba o rodzinę, to chyba wiadomo jak jest. Nic nowego pod słońcem – uprzedzałam.
Pojawiające się kolejno dzieci to dodatkowe zarzewie konfliktów. Ona przy garach, ta dobra i wyrozumiała, on – 12 godzin w pracy, tyrający na rodzinę, tęskniący za swobodą chociaż w weekendy. Znamy. Klasyczna dychotomia – dobra, poświęcająca się mama, czuła, wyrozumiała (czasem zmęczona i poirytowana) i wymagający, nieobecny tata, do tego pedantyczny gbur, skąpy w okazywaniu uczuć.

Mój stosunek do tej powieści jest mocno ambiwalentny. Z jednej strony jest dość przewidywalna – bo czy zaskakuje tragiczny epilog małżeństwa, gdy jego prolog nie jest specjalnie spektakularny emocjonalnie? Z drugiej strony Petra Soukupová wykreowała wyraziste postacie, o których opowiada ze swadą, dobrze manewrując narzędziami narracyjnymi i potoczystością stylu. A to powoduje, że chce się tę opowieść chłonąć. Jest w tym tekście pewna moc, którą podsyca trzecioosobowy, wszechwiedzący narrator, który wypowiada się za każdego bohatera. Mamy zatem kilka punktów widzenia na tę samą sprawę. Widzimy oczyma dzieci i dorosłych. Każdy filtruje przez swoje emocje. Bohaterowie grają ze sobą, podchodzą się nawzajem. Jedna wielka rozgrywka, w której każdy chce coś uszczknąć i być chwilowym zwycięzcą. W tę grę gładko wchodzą dzieci, doskonale wszystko wyczuwając, rozkładają rodziców na łopatki po swojemu. Aż nadto dobrze widać, jakimi przegranymi są dzieci. I można zaklinać rzeczywistość nową jakością – patchworkową rodziną – jednak to zawsze jest dramat. Wyrwanie z bezpiecznego układu rodzinnego nie pozostaje bez konsekwencji i to również Soukupová  zręcznie podkreśliła.

Autorce udało się wydobyć całą esencję codzienności, pokazując również pewien komizm bohaterów. Nie zanurza swoich czetników w rozpaczy. Mamy twarde realia, w których trzeba się znaleźć. Przecież w zasadzie to się może przydarzyć każdemu. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Zapewne Alice i Richard mieliby większe szanse, gdyby ich małżeństwo miało solidniejsze podstawy. Ale i tak po tej lekturze pozostaje we mnie niejasne oduczcie, że oni nadal mają szansę. A może się łudzę…

Alice i Richard potrafią dostrzec swoje braki i niedociągnięcia. Ona wie, że mogłaby czasem poskromić język, on, że mógłby dać z siebie więcej.  Jednak te przebłyski refleksji zostają z nimi, bo tkwi w nich niechęć do przyznania się przed partnerem, że faktycznie przekroczyli pewien próg, za którym czai się upadek. Rodzinne zderzenie czołowe zbliża się nieuchronnie.

 „Sprawy, na które przyszedł czas” nie zaskoczą, ale też nie rozczarują czytelnika. Będzie przewidywalnie i znajomo, ale autorka znajduje także swoje indywidualne struny, na których wygrywa własną melodię.

 „…a Richardowi przebiega przez myśl, że chyba naprawdę spieprzył wszystko po całości”. Puenta jest dobitna i nie pozostawia złudzeń. Bohater przegrał, a wraz z nim rodzina. Klasyczna katastrofa małżeńska „po całości”. Być może ta druzgocąca świadomość ruiny jest w stanie ocucić i coś naprawić, stąd moje złudzenia, że Alice i Richard mają jeszcze szansę.

Editress

Dlaczego nie możemy iść w tym samym kierunku?

Sekretne życie Grety O. / Cary Fagan ; przełożyła Maria Jaszczurowska. Kraków : Wydawnictwo Literackie, 2022. – 212, [3] strony : ilustracje ; 21 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

Sekretne życie Grety O. / Cary Fagan ; przełożyła Maria Jaszczurowska. Kraków : Wydawnictwo Literackie, 2022. – 212, [3] strony : ilustracje ; 21 cm.

Zacznę od perspektywy. Jako dojrzała czytelniczka, biorąca do ręki powieść dla młodzieży „Sekretne życie Grety O.” Cary Fagana mam wrażenie, że to bardzo udana próba opowiedzenia o nastoletnim dorastaniu, które jest prawdziwym polem bitwy. Walką na wielu frontach – często prowadzoną jednocześnie. Biologia, szkoła, rodzina, rówieśnicy – wszystko szczerzy kły. Sposoby odpowiedzi na te ataki są różne. Autorowi udało się stworzyć nietuzinkowe wersje, pozwalając jednocześnie bohaterom.. być sobą.

Ten bardzo zachowawczy wstęp podyktowany został pod wpływem moich ostatnich przemyśleń, związanych z percepcją literacką i kompetencjami czytelniczymi w sytuacji, gdy dorosły mierzy się z książką dla młodych czytelników. A konkretnie z oczekiwaniami, jakie jej stawia. Nam dorosłym, myślącym o literaturze dla dzieci i młodzieży najczęściej zależy na dydaktyzmie – zbyt nachalnym, oczywistym. Mądre treści, egzemplifikacje, dialogi pełne istotnych życiowych spraw – to główne oczekiwania od powieści obyczajowej. Robi się szkolnie i nienaturalnie. Robi się dorosło. Oczywiście są pisarze, którzy potrafią stworzyć teksty mocno przylegające do dziecięcej rzeczywistości, sami pozostając w pełnej transparentności. I teraz stawiam reflektor punktowy na „Sekretne życie Grety O.” Bo właśnie Cary Fagan idealnie wchodzi w buty swoich bohaterów i… staje się nimi! Postacie pochłaniają autora. On znika. Główny bohater Hartley zdaje się być całkowicie samodzielny, jest sobą. Jest naturalny. Nie jest podszyty dorosłym autorem, który czasem może przebijać przez postać – właśnie w tym nachlanym dydaktyzmie, w topornych dialogach, które mają tryskać mądrością ponad wiek. Tymczasem Hartley jest bystry, „uszyty” na swoje trzynaście lat. Ma inteligentne poczucie humoru, dużo dystansu do siebie i ciągle jest chłopcem.

Czytając tę powieść, czułam się, jakby faktycznie napisał ją nastolatek (tym bardziej, że jest on pierwszoosobowym narratorem, bezpośrednio zwracającym się do czytelnika). Język, kreacja świata przedstawionego, jego percepcja i emocje – są skrojone na miarę młodego bohatera. Choć seria doświadczeń, które na niego spadają jest bardzo wymagająca. I tu konstruuje się największa wartość tej opowieści.

Brat  Hatleya – Jackson – z niewiadomych powodów ucieka z domu. Zostawia siostrę bliźniaczkę, która szczególnie dotkliwie odczuwa jego brak. Przewraca do góry nogami całe życie rodziny, która musi zbudować codzienność na nowo. To wielki trud, który stopniowo się udaje. Obok funkcjonują znajomi, przyjaciele, którzy nie zawsze umieją się znaleźć w dramatycznych sytuacjach. Niektórzy wręcz ponoszą moralnie sromotną porażkę. Ale nie tylko Hartley i jego rodzina przeżywa dramaty i rozczarowania. Gdzieś tam jest mocno osamotniona tajemnicza Greta O., która wysyła swoje SOS. Znajduje swój pomysł na komunikację ze światem. Podrzuca w różnych miejscach miasta nietuzinkowe pocztówki – kolaże z przesłaniem. Tak rozmawia z nieznajomymi. Nie wie nawet, czy celowo zgubione papierowe rękodzieło kogokolwiek zainteresuje. Widać jednak wyraźnie, że każdy człowiek, potrzebujący pomocy, wysyła sygnał. Czasem bardzo wyraźny – jak ucieczka z domu, czasem niezwykle dyskretny, jak porzucona pocztówka, z zastanawiającym tekstem i autorskimi inicjałami. Kto się na nią złapie? Kto będzie chciał drążyć dalej? I czy przyniesie to dobre efekty?

Mimo iż Hartley jest narratorem tej historii, nie powiedziałabym, że jest również protagonistą. W moim odczuciu każdy bohater jest w tym tekście ważny. Faganowi udało się każdą postać dowartościować, nobilitować jej bolączki. Trudno tu kogoś pomniejszyć, zlekceważyć, oddalić. Wszyscy są potrzebni, każdy wnosi coś istotnego, razem budują powieściowy świat. Widać tę wyjątkową sieć połączeń, przy jednoczesnej niesamowitej konfrontacji postaw, typów osobowość, które idą w przeciwnych kierunkach. Zawsze są jednak te momenty mijania się, w których możemy próbować się zatrzymać i wesprzeć. Tak się właśnie dzieje, gdy Hartley spotka na swojej drodze ślady Gerty O. Wnika w tajemniczy świat nieznanej osoby i na chwilę może porzucić swoje troski. Zadumać się nad treścią numerowanych pocztówek, które pragnie skolekcjonować, żeby odczytać coś więcej.

“Sekretne życie Grety O., nie zafunduje młodemu czytelnikowi idealnego świata z prostymi rozwiązaniami, ale na pewno ożywi i kto wie, może zainspiruje. Pocztówki-kolaże są bardzo pomysłowe i na swój ciekawy sposób otwierające na innych. Dla Gerty to nie tylko arteterapia, ale szansa na rozwiązanie problemów jej introwertycznego świata.

Na jednej z pocztówek Greta O. pyta: „Dlaczego nie możemy iść w tym samym kierunku?” Mnie się zdaje, że wcale nie musimy. Każdy ma swój życiowy kierunek, cel, czasem warto z niego zboczyć, żeby pomóc innemu. Zatrzymać się. Przecież nie musimy iść w tym samym kierunku, aby się rozumieć. Ważne, żeby mijając się – nie ominąć się, ale podać sobie rękę, jeśli sytuacja tego wymaga. Wysłać sobie sygnał, dobre słowo, odrobinę przejaśniającej radości. W samej powieści tych przejaśnień nie brakuje, a humor w niej zawarty jest smakowitą wisienką na torcie, który miejscami bywa słony, a nawet gorzki.

„Zrozumiałam, że nigdy nie wiesz, co będzie dalej” – pisze Greta na dziewiątej, prawdopodobnie ostatniej pocztówce. Zostawia nam sygnał pełen nadziei. Wszystko przed bohaterami jest otwarte, szczególnie, gdy ma się naście lat.

Editress

Kurzołek, czyli dobry pył wspomnień

Tilda i kurzołek / Andrus Kivirähk ; ilustrowała Joanna Bartosik ; z języka estońskiego przełożyła Anna Michalczuk-Podlecki. Tytuł oryginału: Tilda ja tolmuningel, 2018 Piaseczno : Wydawnictwo Widnokrąg, 2021. 146, [6] stron : ilustracje ; 23 cm.

Fot. Dom Książki/Editress

W literaturze coraz trudniej o oryginalność. Praktycznie wszystko już było. W twórczości dla dzieci jeszcze trudniej. Co dziś przemówi do współczesnych dzieci? Jak opowiadać świat i jego problemy? Innymi środkami, konceptami, postaciami? To istotnie wielkie wyzwanie stojące przed twórcami. Zdaje mi się jednak, że wielka ekwilibrystyka nie jest potrzebna, bo można ostatecznie przekombinować. Co jest zatem niezbędne? To, co od wieków – wyobraźnia, mądrość i talent do ich literackiego przełożenia. Ot, tylko tyle 🙂 (żart!)

Dlaczego pozwalam sobie na taki wstęp? Otóż, to zasługa estońskiego pisarza, Andrusa Kivirähka, który swoją opowieścią o Tildzie i kurzołku, wywołał we mnie namysł nad tym, jak w zasadzie prostymi środkami, nietuzinkową postacią i czytelnymi sytuacjami można opowiedzieć dzieciom o sprawach skomplikowanych, problemach filozoficznych, czasem zupełnie abstrakcyjnych. Bo jak sprawnie i obrazowo opowiedzieć o własnej tożsamości – czym w ogóle jest tożsamość – dziedzictwo pokoleń? Jak to jest biec w rodzinnej sztafecie potomków, nieść ich spadek w naszej krwi i genach? Czym są nagłe, zaskakujące wspomnienia? Zakorzenienie w przeszłości, które może nam pomóc odnaleźć swoją rolę w życiu? I wreszcie, jak poradzić sobie z przemijaniem?

Zachwycająco opowiedział o tym Andrus Kivirähk w „Tildzie i kurzołku”, po którą powinien sięgnąć także dorosły czytelnik. Zapewniam, że nie dozna zawodu. Ilustracje Joanny Bartosik są również wielką przyjemnością dla oka, także dorosłego. Tytułowy kurzołek zyskał bardzo atrakcyjną postać fizyczną. Budzi sympatię, którą budzić powinien. Ilustratorka “wrysowała” się w intencje autora.

Wokół nas tańczy kurz i pył pełen wspomnień, ludzkich zjaw i ich historii. Przenika nas i prowadzi, bo przecież wszystko na tym świecie w proch i pył się obraca. Ale w baśni owy kurz może przyjąć nieoczekiwaną formę. Uroczego kurzołka, który wirując obok ludzkich nosów, po jednym kichnięciu, przypomni o tym, co zapomniane, co zakopane w przeszłości. Tilda nie pamięta zmarłego taty, Lucas nie umie się odnaleźć w życiu, panna Wilhelmina nie rozumie siebie i swoich życiowych wyborów, a inni jeszcze pragną zakopać przeszłość głęboko na dnie duszy. Kurzołek na to nie pozwoli. Pojawia się nagle jak miłe wspomnienie, które wywołuje uśmiech na twarzy. Przypomina zapomniane obrazy, odgrzebuje przeszłość i naprawia. Łata dziury w pamięci, które nie pozwalają ruszyć do przodu. Nagle postacie odkrywają spadek swoich bliskich, swoją tożsamość. Stają się pełniejsi i pewniejsi siebie, bo już wiedzą, co determinuje ich los. Czemu Lucas lubi czytać książki i wchodzić w buty powieściowych bohaterów? Czemu Kych wyróżnia się wyglądem i specyficznym smakiem? A panna Wilhelmina zbiera serwetki, poduszki i szmaciane dywaniki? Na wszystko znajdzie odpowiedź kurzołek i będzie to seria zaskakujących odkryć, przełomowych zdarzeń, które sprawią wiele radości. Bo „Tilda i kurzołek” to pogodna opowieść, mimo że czasem dotyka bardzo delikatnych strun. Szczególnie przypadek Tildy jest z tych wrażliwych. Jednak autor wspaniale prowadzi swoją opowieść. Udało mu się stworzyć naprawdę niezwykłą fabułę o sprawach najważniejszych bez smutku i rozżalenia.

Kurzowi nic nie może się stać, bo istniał od początków świata i będzie istnieć do końca czasów. Bo wszystko, co ginie, obraca się w pył i kurz. A kurz i pył są wieczne.

A co dzieje się z tymi, którzy boją się pyłu wspomnień, a nawet chcą je odebrać innym? Obracają się w proch niepamięci, jak jedyny w „Tildzie i kurzołku” szwarccharakter Abel Ragnardon, który pragnie świata bez drobiny kurzu, bez kurzołków, czyli dobrego pyłu wspomnień.  

Przyznaję, że dzięki tłumaczce tej opowieści, Annie Michalczuk-Podlecki, jednej z trzech tłumaczy języka estońskiego w Polsce, odkrywam literaturę tego bałtyckiego kraju z wielkim zaciekawieniem. „Tilda i kurzołek” to dobry początek, bo Andrus Kivirähk to również autor powieści dla dorosłych, na przykład wydanych w zeszłym roku „Listopadowych porzeczek”, które robią oszałamiające wrażenie. Warto po nie sięgnąć.

Wracając do „Tildy i kurzołka”, opowieść ta przywołała mi w pamięci piosenkę Przemysława Gintrowskiego „Tylko kołysanka”… i tych kilka wersów:

Jutro zbudzisz dzień
Jutro ja twój cień
Będę wszędzie wszędzie będę
Nawet gdy mnie już nie będzie…

Ale proszę nie mieć obaw, jak już wspomniałam, „Tilda i kurzołek” to nie jest smutna historia. Przeciwnie. Jest pełna optymizmu i tańczących w słońcu kurzołków, ale nie każdy może je zobaczyć. Jednak one są. Składają się z wszystkich i wszystkiego, co było…

Editress

Skrzypce dla Pana Boga

Ballada o lutniku / Wiktor Paskow ; przełożyła Mariola Mikołajczak. Poznań : Wydawnictwo Poznańskie, copyright 2020. – 214, [1] strona ; 22 cm.

fot. Dom Książki/Editress

Piękna opowieść o człowieku dobrym i złym, z sumieniem i bez. Człowieku pod presją historii, polityki i społecznych uwarunkowań. Opowieść sentymentalna, ale nie ckliwa. O wszystkim co najważniejsze, szczególnie w czasach najgorszych. Nieludzkich, podłych, łamiących ducha i sumienie. Wielopoziomowa, bogata, zachwycająca. A wszystko to w stalinowskiej Bułgarii lat pięćdziesiątych. Jednak nie historia gra tu pierwsze skrzypce. To co gra w tej fabule przede wszystkim to viola d’amore – skrzypce miłości – które poruszane smyczkiem wrażliwości wydobywają z siebie najpiękniejsze dźwięki – miłość do drugiego człowieka, do tego co się robi, do życia – niezależnie od wiatru historii.  

O skrzypcach będzie całkiem sporo, jak na opowieść o lutniku przystało. Historia Georga Josefa Heniga jest niezwykła sama w sobie, ale także stanowi wyjątkową okazję, aby pokazać, co jest solą naszego życia, w każdych warunkach.

Georg Henig, czeski lutnik, postać literacka, która ma swój historyczny pierwowzór, przybywa około 1910 roku do Bułgarii z żoną Bożenką. Rzemieślnik ma wówczas 40 lat. Tworzy bułgarską szkołę lutników, której adepci, doskonale przygotowani, mogą kontynuować nauki mistrza. Czy tak czynią?

Bohatera poznajemy przez retrospektywną opowieść mężczyzny – można sądzić, że to alter ego Paskowa (powieść zawiera wątki autobiograficzne), który jako dziecko zetknął się z legendarnym lutnikiem i mógł zobaczyć upadek świata wartości, który Henig reprezentował. Mężczyzna, o imieniu Wiktor, staje się więc depozytariuszem tego, co lutnik sobą reprezentował, co mu przekazał, czego nauczył swoją wyjątkową postawą. Dyskutuje z tym spadkiem, odsłania go przed nami z bolesnym komentarzem.

Gdy Wiktor ma pięć lat, jego ojciec, muzyk, zabiera go do czeskiego lutnika, aby ten wykonał dla chłopca pierwsze skrzypce. Tak poznajemy wybitnego rzemieślnika, który z wielkim oddaniem zabiera się za wykonanie tego zlecenia. Wówczas jeszcze żyje jego żona, którą również bardzo kochał, podobnie jak swój muzyczny świat. Na kilka lat kontakt między chłopcem, a lutnikiem się urywa. Gdy skrzypce robią się za małe, kolejny raz idą z ojcem po nowy instrument. Zastają wówczas cień cienia Georga Heniga i nędzę, którą trudno opisać.

Paskow prostymi środkami wydobył z tej opowieści niezwykłe piękno, ból, rozpacz, poczucie krzywdy i postawił ważne pytania. Prosta narracja, przetykana emocjonalnymi apostrofami, kierowanymi do zmarłego już mistrza, przyjaciela, wielkiej postaci w życiu narratora, wyjątkowo gra na strunach uczuć. Bo Henig jest wyjątkowy, trudno powiedzieć że – był. Kochał bezgranicznie swój zawód, rzemiosło, był oddany swojej pracy. Wykonywał instrumenty z wielką miłością, uczył, jak pracować z drewnem, jak je dobierać, a nawet z nim rozmawiać, aby wykonać idealny instrument. Sztuka zderza się tu z brutalnym światem materializmu. Niestety, jego uczniowie nie byli już tak oddani. Traktowali swój zawód jedynie w kategoriach zarobkowych i z pogardą traktowali swojego mistrza, gdy obezwładnia go starość. Zabiera siły i możliwości. Stary lutnik zostaje jednak wierny swoim zasadom do samego końca. I gdy taniec cieni przeszłości, ludzi, przedmiotów odbiera mu jasność widzenia rzeczywistości, nadal w sercu wie, co jest ważne. Ostatkiem sił rozpoczyna swoje opus magnum – skrzypce dla Boga. Ukoronowanie swojego losu. Wielki człowiek, wyrzucony na margines, trawiony biedą i samotnością, drwiną swoich uczniów, przystępuje do dzieła – dziwnego i potęgującego nierozumienie.

Paskow pokazuje bolesny proces starzenia się i odchodzenia. Jednocześnie dopomina się o godność. Elementarną uczciwość i szacunek wobec tych, który nas ukształtowali, który dali tak wiele, podzielili się swoim czasem, życiem, umiejętnościami. Dali to co najbardziej wartościowe. Nie można bezwzględności tłumaczyć wszechobecną biedą. Nie można w czasach nikczemnych również nurzać się w podłości. Wie o tym Wiktor i jego ojciec, którzy przywracają godność Henigowi, dbają o niego mimo własnej nędzy.

Istotnie, świat bohaterów wypełniony jest biedą. Tą materialną, ale przede wszystkim duchową. Wiktor mieszka w proletariackiej dzielnicy, na ulicy Iskru, w kamienicy, gdzie bieda rządzi z góry na dół i z dołu do góry. Dawny żydowski dom, potem włoska ambasada, przez chwilę dom publiczny – staje się domem biedy materialnej, która doprowadza człowieka także do nędzy emocjonalnej. Rodzice Wiktora ledwie wiążą z koniec z końcem. Kłócą się o niespełnione marzenia, czasem tak prozaiczne, jak – chęć posiadania kredensu. U sąsiadów nie lepiej –  alkoholizm, przemoc, bezrobocie, życie w ubóstwie. Codziennie pchali wspólnie ten wózek upodlenia:

„Mój ojciec pożyczał pieniądze od Roleńskich. Roleński pożyczał od mojej matki. Matka pożyczała pieniądze od Canki. Canka – od Frosy. Frosa – od Wraży. Stamen, mąż Wraży, pił razem z Manolczem i pożyczał od niego pieniądze, Manolczo, kiedy wytrzeźwiał, pożyczał pieniądze od ojca. Pieniądze obracały się w jakimś magicznym kręgu, każdy był coś winien każdemu, w każdej chwili. To był skomplikowany, ale zgrabny system wzajemnej zależności.”

I tak toczyło się życie. Była zazdrość, ale i wspólne „święto Dionizosa”, kiedy komuś się udało i sakiewka zadzwoniła pieniędzmi. Dla Heniga pieniądze nie miały wartości. Przerażała go bieda duchowa. Wielokrotnie tłumaczył ojcu Wiktora –

„Ty bogaty, kiedy z trąbką, jak bez niej, całkiem biedny”.

Niezwykłe skrzypce dla Pana Boga, o nietypowym kształcie i gabarytach, według Wiktora powinny nauczyć Boga miłości, bo stworzył świat naprędce z wieloma błędami. Jest w mężczyźnie dużo goryczy, ale i nadziei, ta iskierka rozpalona przez Georga Heniga, który  miał w sobie tak wiele wiary, pogody ducha, akceptację losu.

Chciałabym podkreślić, że „Ballada o lutniku” nie sączy wyłącznie smutku i nostalgii. Paskow potrafi rozproszyć tę atmosferę humorem, wydobywa komizm postaci, zdarzeń. Można się uśmiechnąć przez kręcącą się w oku łezkę.

Jak podsumowuje tłumaczka, Mariola Mikołajczak, ta powieść to: moralitet bez moralizowania, powieść historyczna bez opisu wielkich zdarzeń, trzyma w napięciu, choć nie jest sensacją, wzrusza, ale bez romantyczności.

Powieść z 1987 roku, którą można z zachwytem przeczytać dziś. Ponadczasowa literatura.   

Editress